Warstwy narracji (282)

Mam nie lada gratkę dla fanów gier mocno stawiających na narrację. Nie chodzi mi tu nawet o nowe Layers of Fear, o którym też Wam opowiem, ale przede wszystkim o 11-11: Memories Retold – świetną przygodówkę, osadzoną w trakcie I wojny światowej. Poza tym dynamiczna platformówka 10 Seconds Ninja X i symulator dyspozytora numeru alarmowego 911 Operator.

Posłuchajcie…

Layers of Fear (2023)

Gatunek: Horror

Producent: Bloober Team, Anshar Studios

Rok wydania: 2023

Grałem na: Xbox Series X

Gra dostępna również na: Xbox Series S, PlayStation 5, PC

Moja recenzja Layers of Fear (2023) dla Pograne.eu

Moja recenzja Layers of Fear (2023) w TrójKast #045 – Dizonaury

Grę do recenzji dostarczył wydawca.

„To który, kurczę, jest synem kogo?”, aż chce się wykrzyknąć, śledząc historię tytułów najnowszego Layers of Fear i próbując zrozumieć, czym w zasadzie ta produkcja jest. Pozornie wydawać by się mogło, że odpowiedź na to pytanie jest wybitnie wręcz prosta. Oczywiście, że remake lub ewentualnie jakaś antologia! W końcu w zestawie zawarte są oryginalne Layers of Fear z dodatkiem Inheritance oraz Layers of Fear 2. Całość ubrano jednak w szkatułkową formę, czyniąc każdą z tych historii dziełami pewnej pisarki - głównej bohaterki gry, przybywającej do opuszczonej latarni morskiej, by tam dokończyć pracę nad swoimi książkami. Każda z poprzednich gier z serii to osobna powieść, a antologię wzbogaca dodatkowa powieść, poświęcona znanej fanom oryginału muzyczce. Czy jest to zatem remake? Może sequel? Duże rozszerzenie? Rozbudowana antologia? Cóż, wszystko po trochu.

Status Layers of Fear jest równie ulotny i wolny do interpretacji, co opowiadane w nim historie. To w końcu produkcja, którą złośliwie określa się często mianem „symulatora chodzenia”, a więc gra nastawiona na opowiedzenie graczowi intrygującej opowieści, pozostawiając przy tym w jego rękach poskładanie jej strzępów do kupy (zdecydowanie pomagają w tym polskie napisy). Niesamowicie trudną sztuką jest poprowadzenie tego typu historii w taki sposób, by nie okazała się zbyt mętna, ale jednocześnie nie była nazbyt czytelna, przez co przewidywalna. Twórcy muszą znaleźć odpowiedni balans między tymi dwoma punktami, żeby złapać zainteresowanie gracza. W końcu bez haka w ustach odbiorcy Layers of Fear byłoby zaledwie ładnie wyglądającym spacerniakiem.


W zasadzie perfekcyjnie udało się to twórcom już momencie ich debiutu w gatunku. Oryginalne Layers of Fear opowiada fascynującą opowieść uznanego malarza, popadającego w coraz to większy obłęd, próbując namalować swoje magnum opus. W trakcie kilkugodzinnej opowieści snujemy się po jego domu, poznajemy coraz to bardziej traumatyczne i wręcz patologiczne wydarzenia z historii zamieszkującej go rodziny, tym samym coraz mocniej zagłębiając się w otchłani szaleństwa. Emocje i obłęd bohatera powoływane są do życia poprzez ciągle zmieniające się lokacje, sprawiające, że ten niezbyt pokaźnych rozmiarów dworek bezustannie zaskakuje i zdaje się wręcz nie mieć końca. Spora w tym zasługa częstego grania kartą „przestrzeni niemożliwej”, pozwalającą chociażby sprawić, że drzwi, którymi weszliśmy, znikają za naszymi plecami, a kolejne korytarze wiją się i rozciągają, jakby oderwane od fizycznego świata.

Zabieg ten skutecznie wykorzystywany jest zresztą w każdej kolejnej odsłonie serii. Dodatek Inheritance pozwala chociażby spojrzeć na te same wnętrza z perspektywy dziecka. Meble nagle stają się gargantuicznie wielkie, zabawki ożywają na naszych oczach, a cienie niemalże czekają, by nas zaatakować. Sama opowieść, traktująca o tych samych wydarzeniach z perspektywy kilkuletniej córeczki, jest zdecydowanie bardziej depresyjna, choć finalnie mniej angażująca niż oryginał. Mimo to świetnie zobrazowano w nim strach małego dziecka i to, jak mogą być przez nie odbierane napięcia między rodzicami.


Zaskakująco dobrze wypada natomiast ostatni rozdział tej opowieści, zatytułowany The Final Note. To głównie dla niego warto sięgnąć po najnowsze Layers of Fear, nawet jeżeli serię zdążyliście poznać przez ostatnie lata od podszewki. The Final Note wypełnia lukę w opowieści, ukazując perspektywę największej, jak mogłoby się wydawać, ofiary całej tej sytuacji – żony, która w wyniku wypadku musi zmagać się z niepełnosprawnością i nieustającym bólem. Jej opowieść pięknie domyka malarską trylogię, przy okazji rzucając na nią zupełnie nowe światło. Okazuje się bowiem, że to, co do tej pory braliśmy za pewnik, niekoniecznie nim jest, a historia Layers of Fear, podobnie jak życie, pełna jest odcieni szarości. Całość tworzy wybitnie wręcz zgrabną i zachęcającą do interpretacji opowieść, która – jestem przekonany – pozostanie z Wami na długie lata.

Tego samego powiedzieć nie mogę niestety o pełnoprawnej kontynuacji. Twórcy postanowili nie zmieniać w swoich grach niemalże nic, zatem Layers of Fear 2 jest dokładnie tą samą wydmuszką, co w dniu premiery. Interesujący pomysł na osadzenie akcji gry w trzewiach obłędnie wręcz pięknego, transatlantyckiego liniowca i wrzucenie gracza w skórę ekscentrycznego, zatracającego się w odgrywanych rolach aktora miał olbrzymi potencjał, o czym przekonują sceny z jego przeszłości. Niemniej, w przeciwieństwie do oryginału, scenarzystom nie udało się znaleźć odpowiedniego balansu. Historia jest niesamowicie mętna i momentami zwyczajnie przekombinowana, a dorzucone wątki paranormalne odbierają graczowi poczucie, że jest to w pewnym sensie stadium ludzkiej psychiki. W efekcie Layers of Fear 2 nie potrafi zaangażować, stając się, już bez złośliwego przekąsu, zwykłym symulatorem chodzenia.


Niezmienną siłą wszystkich tych opowieści jest natomiast fakt, że Layers of Fear, choć nie stroni od pomniejszych straszaków, straszy przede wszystkim atmosferą. Wymykające się racjonalnemu myśleniu lokacje w połączeniu z doskonale budującą atmosferę zaszczucia oprawą dźwiękową i przytłaczającą swoim ciężarem historią sprawiają, że poczucie niepokoju nie odstępuje nas nawet na krok. Średnio udane są natomiast sekwencje, w których na nasze życie faktycznie czyha przeciwnik, wymagający salwowania się ucieczką lub chwilowym unieruchomieniem go przy pomocy skierowanego w jego stronę strumienia światła. Tego typu momentów w tej dziesięciogodzinnej przygodzie jest na szczęście stosunkowo mało, a i ich ukończenie nie powinno sprawić Wam większych kłopotów.

Jeżeli jednak takowe by się Wam przydarzyły, to w opcjach włączycie tryb bezpieczny, który może i nie usunie potwora z Waszej drogi, ale przynajmniej odpiłuje mu kły, czyniąc go niegroźnym. Żaden to wstyd, bo w Layers of Fear gra się przede wszystkim dla fabuły i możliwości zwiedzania przepięknie zaprojektowanych i nęcących swoim onirycznym klimatem miejscówek. Gry z tej serii zawsze mogły poszczycić się wysokiej jakości oprawą, a najnowsza odsłona wzbogaca ją o poprawione oświetlenie (czy też jego brak, bo jedynka wciąż bywa tragicznie wręcz ciemna), ray-tracing. Po raz pierwszy gracze konsolowi mogą też doświadczyć zabawy w wysokiej rozdzielczości i 30 FPS-ach (oryginał często nie osiągał nawet tej liczby). Spokojnie, podbijający tę wartość do 60 klatek tryb wydajności również jest tu dostępny, a i sama gra wygląda w nim w zasadzie równie dobrze.


Najnowsze Layers of Fear to tytuł, który absolutnie należy sprawdzić, choćby i tylko dla zawartej w nim, wzbogaconej o nowy wątek części pierwszej. Nie jest to produkcja dla wszystkich, bo poza zwiedzaniem i rozwiązywaniem dość prostych zagadek nie robi się tu zbyt wiele, więc przed sięgnięciem po portfel należy mieć to na uwadze. To powiedziawszy, Layers of Fear to absolutny pokaz kunsztu Bloober Team i chyba najciekawszy sposób na stworzenie remake’u/antologii swoich gier, jaki kiedykolwiek widziałem. Nie jest idealnie, Layers of Fear 2 wciąż jest nijakie, historia pisarki nie prowadzi donikąd, a i zdarzyło się kilka drobnych błędów, ale to jedynie krople w oceanie dobra, które tytuł ten oferuje. Uwierzcie mi, obłęd jeszcze nigdy nie był tak pociągający.

11-11: Memories Retold

Gatunek: Przygodówka narracyjna

Producent: DigixArt, Aardman Animations

Rok wydania: 2018

Grałem na: PC

Gra dostępna również na: Xbox One, PlayStation 4

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że I wojna światowa to okres średnio nadający się na temat gry komputerowej. Był to nadzwyczaj mało dynamiczny konflikt, podczas którego żołnierze większość czasu spędzali, siedząc w okopach. Jak z tego zrobić ciekawą grę? Twórcy raz po raz udowadniają, że jak najbardziej da się to zrobić. Produkcje pokroju hitowego Battlefielda 1 oraz Tannenberga obchodzą statyczność wojny, skupiając się na pomniejszych opowieściach z jej frontów lub ograniczając rozgrywkę wyłącznie do trybu sieciowego. 11-11: Memories Retold stawia natomiast na zupełnie inną kartę, reprezentując gatunek dużo lepiej do specyfiki I wojny światowej przystosowany – narracyjną przygodówkę.

Jeżeli po przeczytaniu tych słów w Waszych głowach pojawiły się sceny z fenomenalnego Valiant Hearts: The Great War, to jesteście na dobrym tropie. 11-11: Memories Retold to bowiem produkcja tego samego autora – Yoana Fanise’a, który kilka lat później dał nam również świetne Road 96. Człowiek ten wyraźnie dobrze czuje się w tworzeniu prostych mechanicznie, lecz pochłaniających fabularnie tytułów. Nie inaczej jest w przypadku 11-11: Memories Retold. Rozgrywka nie jest tu absolutnie w żadnym stopniu ważna. Ot, całość spędzamy na eksplorowaniu lokacji, rozmawianiu z ludźmi i rozwiązywaniu prostych zagadek. Od święta wydarzy się nieco więcej akcji, ale nadal będzie to poziom dynami spokojniejszej sekwencji z Call of Duty.

W niczym to jednak nie przeszkadza, bo 11-11: Memories Retold wcale nie ma na celu dostarczenie do krwioobiegu gracza pokładów adrenaliny, a raczej poruszenie jego duszy. W tym gra Fanise’a sprawdza się wręcz fenomenalnie. Narracja wciela się dwutorowo, a akcja nieustannie skacze między dwoma bohaterami. Pierwszym jest Harry Lambert, młody fotograf z Kanady, który rusza na front, by tam dokumentować postępy sił Ententy, dostarczając przy okazji propagandowych materiałów, służących w celach rekrutacyjnych. Drugim jest Kurt Waldner, niemiecki inżynier, szukający w zaciągnięciu się do wojska szansy na odnalezienie swojego zaginionego syna. Losy tej dwójki kilkukrotnie przeplatają, czyniąc opowieść historią o nieoczekiwanej przyjaźni ponad wszelkimi podziałami.

Piękne w 11-11: Memories Retold jest to, że tytuł ten nie stanowi kolejnej, depresyjnej produkcji, starającej się łopatologicznie wytłumaczyć graczowi, że wojna jest zła. Gra Fanise’a podchodzi do tematu znacznie subtelniej, niejednokrotnie wprowadzając odrobinę humoru. Mało tego, przez zdecydowaną większość czasu nie uświadczymy tu nawet żadnych walk, choć kilka metrów za brzegiem okopu rozciągać będzie się czekające na krew pole bitwy. My, zamiast walczyć, spacerujemy spokojnie, gramy w karty, dyskutujemy z łowiącymi ryby żołnierzami, a zdarzy się nawet spłatać kilka figli przy pomocy oswojonego przez Harry’ego gołębia.

W żadnym wypadku nie ujmuje to jednak powadze opowieści. Wręcz przeciwnie, przez przyzwyczajenie gracza do tego ciągnącego się spokoju, skutkującego poczuciem bezpieczeństwa, odbywające się na naszych oczach dramatyczne sceny uderzają kilkakrotnie mocniej. Bezsensowna śmierć kolega z oddziału, z którym chwilę wcześniej świętowaliśmy, szokuje. Błagania o pomoc żołnierza, który utknął pod zawalonym budynkiem, ściskają serce, które niedługo później zostaje rozerwane sceną poszukiwań przez Kurta zwłok jego syna (spokojnie, wspomnienie o tym nie zdradza absolutnie niczego z przebiegu historii).

Jednocześnie jest w tym wszystkim pewne piękno. Narracja stroni od jednoznacznego oceniania bohaterów, ich motywacji, czy nawet samych stron konfliktu. Ukazanie ludzi po obu stronach barykady jako właśnie ludzi, a nie krwiożercze potwory i bohaterów świetnie współgra z przesłaniem gry. Zarówno tym jakże już we wszelakich rodzajach opowieści utartych – wojna jest zła – jak i tym nieco bardziej odświeżającym i optymistycznym – wszyscy jesteśmy ludźmi i pomimo dzielących nas różnic, jesteśmy w stanie odnaleźć nić porozumienia. To nie tylko historia o bezsensie wojny, stracie i przyjaźni, ale też ludzkim potencjale do bycia dobrym.

Wszystko to ukazane zostało w doborowej oprawie audiowizualnej. Na pierwszy plan bezapelacyjnie wysuwa się kierunek artystyczny 11-11: Memories Retold. Zastosowanie przypominających pociągnięcia pędzlem filtrów sprawia, że gra wygląda niczym wprawiony w ruch impresjonistyczny obraz. Momentami wydarzenia na ekranie mogą być przez to odrobinę mało czytelne, ale w przypadku tego typu rozgrywki nie przeszkadza to w najmniejszym stopniu, a dodatkowo służy narracji, wprowadzając w pewnym sensie oniryczny klimat, który fenomenalnie współgra z narracją. W połączeniu z niekiedy anielsko wręcz brzmiącą muzyką (zastosowanie chórów robi swoje) można to nawet zinterpretować jako mgliste wspomnienia weteranów tamtego konfliktu, którym przecież 11-11: Memories Retold było dedykowane.

Poświęcając odrobinę czasu na kolekcjonowanie rozsianych po mapach fragmentów listów można się przy okazji całkiem sporo o I wojnie światowej dowiedzieć. Warto przy okazji zaopatrzyć się w rozszerzenie War Child, dorzucające garść dodatkowych dokumentów, poświęconych dziecięcym ofiarom wojennym. Zwłaszcza że obecnie dostępne jest ono za darmo, a świadectwa dotkniętych wojną dzieciaków skutecznie przypominają, że wojny dotykają nie tylko walczących na froncie żołnierzy, ale przede wszystkim cywilów. Temat ten jest obecnie aktualny jak nigdy wcześniej. No, przynajmniej w kontekście naszego kręgu kulturowego, bo globalnie niestety nigdy ani odrobinę nie stracił na aktualności.

Powiedzieć, że w 11-11: Memories Retold gra się przyjemnie, może zabrzmieć dziwnie, ale w rzeczywistości naprawdę tak jest. To produkcja wręcz relaksująca, a jednocześnie zmuszająca do pewnych refleksji o tym, jak kruche jest ludzkie życie, jak niepewna jest nasza przyszłość, jak łatwo przestać postrzegać osobę po drugiej stronie barykady jako człowieka. W trakcie rozgrywki tematy te bezustannie krążyć będą w Waszych głowach pomimo tego, że jednocześnie czuć będziecie zrelaksowanie pięknymi wizualiami i zaskakującym spokojem wewnątrz okopów. Ten przedziwny dysonans stanowi olbrzymią siłę 11-11: Memories Retold, które z pewnością na długo pozostanie w Waszej pamięci.

10 Seconds Ninja X

Gatunek: Platformówka logiczna

Producent: Four Circle Interactive

Rok wydania: 2016

Grałem na: PC

Gra dostępna również na: Xbox One, PlayStation 4, PlayStation Vita, Nintendo Switch, Mac

Nie potrzeba wiele, by gra sprawiała frajdę. Dobra, nawet najprostsza mechanika będzie przyciągać do ekranu niezależnie od tego, co jest na nim wyświetlane. Raz po raz udowadniają to kolejne indyki, którym brak graficznych wodotrysków absolutnie nie ujmuje nic z miodności rozgrywki. Psikus polega jednak na tym, że tego typu produkcję zdecydowanie trudniej wypromować, ba, należy mieć naprawdę mnóstwo szczęścia, by zostać wyłowionym z gąszczu innych indyczych bangerów. Świetnym tego przykładem jest 10 Seconds Ninja X, o którym spora część z Was najprawdopodobniej nigdy nawet nie słyszała.

To niezwykle prosta produkcja, przywodząca początkowo na myśl Super Meat Boya. Mamy w końcu do czynienia z niezwykle dynamiczną platformówką, w której zginąć jest wręcz diabelnie łatwo, same poziomy trwają zaledwie 10 sekund (stąd tytuł), a błyskawiczne restarty i nielimitowana liczba żyć sprawiają, że bardzo trudno jest się od zabawy oderwać. Pomimo tych podobieństw 10 Seconds Ninja X i Super Meat Boy to gry w podstawowych założeniach zupełnie od siebie różne. Celem naszego ninjy nie jest bowiem dobrnięcie w jednym kawałku do końca poziomu, a zlikwidowanie wszystkich obecnych na mapie robotów, wypuszczonych na świat przez nikczemnego kapitana Greatbearda.

Każdy z 60 poziomów dostępnych w grze poziomów stanowi zatem swego rodzaju łamigłówkę. Zręczność zdecydowanie jest tu ważny, ale bez odpowiedniego zaplanowania trasy i kolejności likwidowania przeciwników (aczkolwiek to określenie odrobinę na wyrost, bo nie stanowią oni dla nas żadnego zagrożenia) daleko nie zajedziemy. Samo zmieszczenie się w limicie czasowym nie stanowi może problemy, ale prawdziwym wyzwaniem jest śrubowanie czasów. Im szybciej pokonamy roboty, tym więcej potrzebnych do odblokowania kolejnych poziomów gwiazdek zdobędziemy.

Początkowe etapy są prościutkie, ale z każdym kolejnym światem twórcy dorzucają do równania nowe mechaniki, jak chociażby zmieniające układ poziomów przełączniki czy lepiej opancerzone roboty. Nigdy nie jest to przesadnie skomplikowane, ale zazwyczaj trzeba poświęcić chociaż chwilę, by zorientować się w układzie planszy i podjąć decyzję, jak najlepiej spożytkować nasze limitowane umiejętności oraz zasoby. Poza skokiem i cięciem mieczem do dyspozycji mamy bowiem wyłącznie trzy shurikeny do walki na dystans. Mało, ale w zupełności wystarcza to do wypełnienia kolejnych dwóch godzin masą zabawy. Jeżeli po ukończeniu wciąż będzie Wam mało, to jako nagrodę za dotarcie do finału otrzymacie również dostęp do wszystkich poziomów z oryginalnego 10 Seconds Ninja.

10 Seconds Ninja X to w zasadzie perfekcyjna produkcja dla osób poszukujących, czegoś do zabicia czasu. Nie ma tu rozbudowanej fabuły i nad wyraz wykwintnej grafiki (choć ta jest całkiem urocza), ale w żadnym razie nie przeszkadza to w dostarczaniu jej olbrzymiej ilości frajdy. Krótki czas trwania skutecznie rekompensuje miodna, acz nieskomplikowana rozgrywka, która przykuwa do monitora, wywołując klasyczny „syndrom jeszcze jednej tury”. Co więcej, wyważony poziom trudności sprawia, że do jej ukończenia nie potrzeba nadludzkiej zręczności, aczkolwiek ta będzie mile widziana, jeśli zechcecie podjąć próbę uzyskania maksymalnej noty w każdym z poziomów. A uwierzcie mi, najprawdopodobniej takowa myśl kilkakrotnie przemknie przez Waszą głowę.

911 Operator

Gatunek: Symulator

Producent: Jutsu Games

Rok wydania: 2017

Grałem na: PC

Gra dostępna również na: Xbox One, PlayStation 4, Android, iOS

Do dziś pamiętam, jak pełne porty miałem, kiedy dla żartu zagroziłem koledze, że zgłoszę go na policję (sześćdziesiona, wiem, wiem), po czym szybkim ruchem wybrałem numer 9977. Nie pytajcie mnie, co to miało na celu, sam nie mam pojęcia. Wiem jedynie, że kiedy w słuchawce odezwał się dyspozytor, poczucie winy w mojej głowie tańczyło szalone tango wraz z absolutnym przestrachem. Chyba wszystkim nam za młodu wpajano do głowy, by pod żadnym warunkiem nie dzwonić bez potrzeby na numery alarmowe. Rzadko które dziecko zdaje sobie jednak sprawę z tego, dlaczego jest to tak bardzo istotne. Młodzi rodzice, odpalcie więc swoim pociechom 911 Operator, które dość skutecznie i szybko im tę kwestię wyjaśni, przy okazji ucząc co nieco o pierwszej pomocy.

Symulatorów na rynku mamy obecnie zatrzęsienie, ale ich zdecydowana większość nie niesie ze sobą najmniejszych nawet wartości. House Flipper nie sprawi, że wałkiem do farby zaczniecie operować z gracją Da Vinci, Car Mechanic Simulator nie pomoże Wam w sprawnej naprawie własnych czterech kółek, a Priest Simulator absolutnie nie zastąpi Wam seminarium. Prawdziwe symulatory, takie z krwi i kości, uczące czegokolwiek o obranej tematyce zdarzają się od święta. 911 Operator jest na szczęście jednym z nich. Spora w tym zasługa faktu, że praca dyspozytora numeru alarmowego nie jest przesadnie skomplikowana (przynajmniej w założeniu). Całość skupia się zatem na oddaniu towarzyszącemu tej pracy stresowi oraz ukazaniu, z czym ci bezimienni bohaterowie muszą się zmagać na co dzień.

Założenia rozgrywki są banalnie wręcz proste. Jesteśmy dyspozytorem numeru alarmowego, odbieramy zgłoszenia i telefonu, a następnie wysyłamy odpowiednie jednostki (policji, pogotowia ratunkowego lub straży pożarnej) do oznaczonych miejsc na mapie miasta. Nasze zasoby nie są jednak nieograniczone. Każdą rozgrywkę rozpoczynamy z narzuconą liczbą jednostek, więc przed rozpoczęciem zmiany należy powysyłać je w konkretne punkty miasta w taki sposób, by pokryć jak największą powierzchnię. Zdarzenia są bowiem losowe i nie da się przewidzieć, gdzie wydarzy się tragedia. Odpowiednie rozmieszczenie „podopiecznych” w większości przypadków pozwala zatem na dość szybkie dotarcie do miejsca zdarzenia. Jednak niezależnie od tego, jak dobrze byście sobie wszystkiego nie zaplanowali, niechybnie nadejdzie pora, kiedy najbliższy dostępny radiowóz patrolować będzie drugi koniec miasta.

W opanowaniu sytuacji pomagają różnorodne typy pojazdów, do których zapakować można policjantów, ratowników i strażaków. Te najbardziej podstawowe – radiowozy, ambulansy i ciężarówki strażackie – dostępne są od razu, ale już na motocykle czy śmigłowce trzeba sobie uprzednio zapracować. Dorzućcie do tego wszelkiego rodzaju ekwipunek podręczny – od apteczek, przez skrzynki z narzędziami, aż po karabiny i kamizelki kuloodporne – a otrzymacie dość spore pole manewru, jeżeli o niesienie pomocy potrzebującym chodzi. Garść nowości dorzucają również rozliczne rozszerzenia, które jeszcze mocniej poszerzą gamę dostępnych zabawek.

Psikus polega na tym, że w większości przypadków nie będzie to kompletnie potrzebne. Jasne, motocykl policyjny lepiej sprawdzi się do szalejących za kółkiem, aspirujących rajdowców, a większa karetka przewiezie więcej rannych niż mniej pokaźny ambulans. 911 Operator dość szybko robi się jednak banalnie prosty. Początek faktycznie może sprawić wrażenie, że za rozgrywką kryje się pewna głębia, a połapanie się we wszystkim, co dzieje się na ekranie wymagać będzie potężnego skupienia. Niemniej już po odpaleniu drugiej mapy kampanii będziecie na tyle zaznajomieni z rozgrywką, by bezproblemowo poradzić sobie nawet z trzęsieniem ziemi. W efekcie 911 Operator stosunkowo szybko traci pęd. Gra wciąga jak bagno, ale wszystko, co ma do zaoferowaniu, pokazuje w pierwszej rozgrywce. Nie zdziwcie się zatem, że w pewnym momencie zaczniecie cichuteńko ziewać.

Spora w tym zasługa faktu, że zdecydowana większość wydarzeń to zwyczajne kropki na mapie. Monotonię łączenia kolorów (barwy alarmu łopatologicznie sugerują, jaki rodzaj jednostek wysłać) skutecznie rozbijają telefony. Celem jest przeprowadzenie rozmowy w taki sposób, by jak najszybciej zdobyć adres i określić rodzaj oraz stopień zagrożenia. Każdy telefon jest zupełnie inny i w pełni udźwiękowiony, a przy okazji oddaje nam sporą dowolność w tym, co powiemy. Nic nie stoi na przeszkodzie, by polecić dzwoniącemu zgaszenie płonącego oleju wodą lub wyciągnięcie leżącego w kałuży, nieprzytomnego dziecka, nawet jeśli w wodzie zanurzone są podłączone do prądu kable. Ucierpi na tym wprawdzie nasza reputacja, a skończenie zmiany z ujemnym liczbą jej punktów poskutkuje wywaleniem z roboty, ale cóż, przynajmniej będziemy mogli zakręcić wąsa i zarechotać złowieszczo.

911 Operator poza zabierającą nas do sześciu amerykańskich miast kampanią, która oferuje dodatkowo wydarzenia specjalne (te są niestety tylko dwa i szkoda, że tragedii pokroju trzęsienia ziemi w grze nie ma więcej), oferuje również parę innych trybów rozgrywki. No, dobra, trochę przesadzam. Tryby są w zasadzie dwa, ale kampanię można rozegrać w trzech wersjach – pojedyncze miasto, unikalne historie i codzienna rutyna. Pierwsze dwa różnią się wyłącznie tym, że ten drugi zapobiega powtarzaniu się scenariuszy. Trzeci natomiast zwiększa liczbę punktów reputacji potrzebną do awansowania do kolejnego miasta. Poza tym jest jeszcze tryb dowolny, pozwalający na podjęcie pracy dyspozytora w kilkudziesięciu innych miejscowościach, w tym nawet w Warszawie.

Pomimo dość szybko wkradającej się do rozgrywki rutyny, 911 Operator to tytuł, który jak najbardziej warto sprawdzić. Gra Jutsu Games wciąga niczym bagno, a że całość można ukończyć w jakieś pięć godzin, to najprawdopodobniej nie zdąży Wam się przejeść. Do tego ruszy chyba nawet na ziemniaku, bo oprawa audiowizualna jest bardzo oszczędna, co wcale nie oznacza, że brzydka. Jest przede wszystkim czytelna, a to zdecydowanie najważniejsze w tego rodzaju produkcji. Jeżeli zatem kiedykolwiek zastanawialiście się, jak to jest być dyspozytorem telefonu alarmowego, koniecznie po 911 Operator sięgnijcie.

Komentarze

Popularne posty