Nowe, nie lepsze (308)

 


Trzy części serii, a Ubisoft ze swoim Watch Dogs: Legion wciąż nie potrafi stworzyć równie ciekawego świata, co tytułowe miasto z Grand Theft Auto: Vice City – The Definitive Edition.

Posłuchajcie…

Watch Dogs: Legion

Gatunek: Strzelanka TPP

Producent: Ubisoft Toronto

Rok wydania: 2020

Grałem na: Xbox Series X

Gra dostępna również na: Xbox Series S, Xbox One, PlayStation 5, PlayStation 4, PC

Nie byłem zbyt przekonany do Watch Dogs: Legion, kiedy Ubisoft zaprezentował pierwszy zwiastun. W zasadzie jedyną odsłoną serii, która naprawdę mi się podobała, był wysoce kontrowersyjny oryginał, który może i przeszedł olbrzymi downgrade względem pamiętnej zapowiedzi, lecz mimo wszystko oferował niezły klimat i faktycznie pozwalał poczuć się jak rasowy mściciel, wykorzystujący dzięki swoim hakerskim umiejętnościom rządzący miastem system przeciwko jego władcom. Bombastyczna dwójka wydawała się pod tym względem wybrakowana, a nadchodzący wówczas Legion, w którym hakerem mógł zostać każdy mieszkaniec futurystycznego Londynu, raczej nie nastrajał mnie pozytywnie.

Teraz, po skończeniu kampanii fabularnej, muszę z bólem przyznać, że wcale się wówczas nie myliłem i Watch Dogs: Legion, choć nie jest złą grą, nuży swoją nijakością. W gruncie rzeczy jest to dokładnie ta sama gra, co dwie poprzednie, tyle tylko, że pozbawiona własnej, wyrazistej tożsamości. Pewnie, akcję przeniesiono do futurystycznego Londynu, a szumnie zapowiadany system budowania własnej armii hakerów wypada całkiem przyjemnie, ale nawet wszystko to sprawia wrażenie miałkiego, jakby stojący za grą ludzie mieli masę świetnych pomysłów, ale pracowali na kompletnym wypaleniu, nie będąc w stanie wykorzystać pełni ich potencjału.

Widać to już chociażby po samej fabule, która stała się w pewnym sensie zakładnikiem pomysłów projektantów. Futurystyczny Londyn po atakach terrorystycznych, za które winą obarczono hakerską grupę DedSec, stał się miastem policyjnym, zarządzanym przez paramilitarną organizację Albion. Gracz wciela się natomiast w jednego z nowych rekrutów DedSecu, mającego za zadanie odbudowanie siatki i udowodnienie jej niewinności, a przy okazji odkrycie, kto faktycznie stał za tymi fatalnymi wydarzeniami, w których życie straciły tysiące Londyńczyków. Jeżeli czytając ten opis, zaczęliście ziewać, to mniej więcej wiecie już, jakie odczucia będą towarzyszyć Wam w trakcie jej poznawania.

Największym problemem prezentowanej w grze historii jest tytułowy legion. Pozwolenie graczowi na zrekrutowanie do DeadSecu w zasadzie każdego mieszkańca Londyny i późniejsze przełączanie się między nimi wszystkimi w dowolnym momencie sprawiło, że tytuł ten nie posiada tak naprawdę głównego bohatera. Jest nim bowiem cała grupa hakerska. W tej konfiguracji zwyczajnie nie dało się napisać interesujących bohaterów, z którymi moglibyśmy się zżyć, nie mówiąc już nawet o jakimkolwiek ich rozwoju jako ludzi. Od początku do końca gramy zatem bezpłciowymi awatarami, niemającymi do powiedzenia absolutnie niczego w kwestii rozwoju historii. Owszem, niegrywalni bohaterowie tej historii wypadają już całkiem nieźle, ale przez większośc czasu czujemy, że nie wchodzimy z nimi w żaden dialog, tylko po prostu mówią nam, co mamy robić i jak powinniśmy się czuć.

Wprowadzenie tylu grywalnych postaci to miecz obusieczny również w kwestii rozgrywki. W końcu cóż z tego, że w grze zawarto dziesiątki różnorodnych postaci o zróżnicowanych umiejętnościach, kiedy żadna z oferowanych misji nie pozwala na kreatywne ich wykorzystanie, niemalże każdorazowo wymagając od gracza wejścia na zastrzeżony teren, podpięcia się do sieci, może chwilowego odpierania ataku przeciwników i późniejszej ewakuacji? Pierwsze Watch Dogs w porównaniu do Legionu wręcz tryskało kreatywnością, oferując nie tylko fizyczną infiltrację, ale również między innymi śledzenie celów przy pomocy kamer czy widowiskowe pościgi samochodowe, w których wykorzystywaliśmy infrastrukturę miasta przeciwko goniącym nam wrogom. Żadnej z tych rzeczy w Legionie nie uświadczycie. Pościgi kończą się w zasadzie zaraz po ich rozpoczęciu, zmiana świateł na skrzyżowaniach czy wysadzanie studzienek nie istnieje, a kamery ochrony są tutaj tak bezużyteczne, że dość szybko z nich zrezygnowałem na rzecz fizycznej infiltracji.

Najgorsze jest to, że niektóre misje faktycznie pokazują, że Watch Dogs Legion mogło być czymś zdecydowanie więcej. Kapitalnym tego przykładem jest włam do willi CEO jednej z produkujących AI korporacji, w której w zasadzie dosłownie zagłębiamy się w jej przeszłość. To jednak zaledwie kropla w oceanie nijakości, który oferuje Watch Dogs: Legion. Nie jest to nawet casus Starfielda, w którym miałkość scenariusza wynagradzały świetne misje poboczne. W Legionie te są równie mało interesujące, co zadania z kampanii. Najśmieszniejsze jest to, że to nie do końca wina ich konstrukcji. Jasne, są diabelnie powtarzalne, ale zamknięcie sporej liczby ulepszeń, sprzętu i umiejętności hakerskich za zbieranymi w świecie gry punktami technologii sprawia, że o ile nie spędzimy mnóstwa czasu na zbieraniu ich z mapy, nie nabędziemy zbyt wielu nowych pukawek czy zdolności.

Londyn klasycznie usiany jest masą rzeczy do roboty, ale w zdecydowanej większości są to żmudne prace do odhaczenia. Ot, wysadzenie pojazdu wroga, zlikwidowanie wysoko postawionego celu, misje kurierskie, takie tam. Zaliczenie części z nich pozwala na rozpoczęcie powstania w konkretnych dzielnicach Londynu, po których uzyskamy możliwość zrekrutowania do swojej organizacji unikalnych specjalistów. Fajnie, ale sama gra średnio do tego wszystkiego zachęca. Eksploracja jest po prostu mało ciekawa. Architektura samego miasta wprawdzie potrafi zachwycić, ale wirtualny Londyn ani na moment nie sprawia wrażenia faktycznie żyjącego miejsca. To ładna wydmuszka, której brakuje głębi. Zresztą nawet przemieszczanie się po mieście jest średnio atrakcyjne ze względu na niezbyt udany model jazdy, który może i nie jest fatalny, ale, znów, okazuje się na tyle nijaki, że prowadzenie samochodu nie sprawia najmniejszej frajdy, niezależnie, czy mowa o taksówce, motocyklu czy supersamochodzie.

W kolejnych latach od premiery do gry dorzucono jeszcze kilka dodatkowych trybów sieciowych, które obecnie są niestety w dużej mierze martwe. Da się pograć, bo na serwerach wciąż spotkać można pojedynczych graczy, lecz chętnych do wspólnej gry w misje kooperacyjnie, arenę spiderbotów czy na dobrą sprawę cokolwiek poza bieganiem po otwartym świecie nie ma zbyt wielu. Fanów serii z pewnością ucieszy powrót Inwazji, podczas których najeżdżamy innych graczy w trakcie ich misji bądź to my sami jesteśmy najeżdżani. Świeżaków zaś może zainteresować kooperacyjny tryb zombie, aczkolwiek tylko na początku. Jest on raczej mało porywający i poza bieganiem od punktu do punktu niewiele się tam tak naprawdę robi.

Nie jestem zawiedziony. Nie wiązałem z Watch Dogs: Legion żadnych oczekiwań, więc fabularna miałkość i powtarzalność rozgrywki zwyczajnie nie mogły ich zawieść. Nie bawiłem się jednak źle. Tylko kilkanaście godzin spędzonych w Londynie upłynęło mi całkiem szybkie. Hakowanie przeciwników i przejmowanie kontroli nad okolicznymi dronami potrafi sprawić nieco frajdy, nawet jeśli nie tyle, co poprzednie odsłony. Sama gra jest również dość ładna i pełna ślicznych widoczków, więc przynajmniej wizualnie cokolwiek z eksploracji mapy wyniesiemy. To powiedziawszy, Watch Dogs: Legion z pewnością stanowi w moim odczuciu najsłabszą odsłonę serii, nie dorastając do pięt nawet niezbyt przeze mnie lubianej „dwójce”.

Grand Theft Auto: Vice City – The Definitive Edition

Gatunek: Strzelanka TPP

Producent: DMADesign, Grove Street Games, Video Games Deluxe

Rok wydania: 2021

Grałem na: iOS

Gra dostępna również na: Xbox Series X/S, Xbox One, PlayStation 5, PlayStation 4, Nintendo Switch, PC, Android

Moja recenzja Grand Theft Auto: Vice City - The Definitive Editon w TrójKast #058 - Viagra

Mimo że miało to miejsce dwadzieścia lat temu, to do dzisiaj obraz dwóch żółtych płyt z nabazgranym na nich mazakiem napisem „GTA Vice City” jest w mojej pamięci wyraźny, jak wtedy. Grand Theft Auto III w 2001 roku było przeżyciem absolutnie niesamowitym, ale wciąż w żadnym stopniu nie mogło równać się z tym, co zaledwie rok później zaoferowało fanom Vice City. Kapitalny klimat lat 80., genialne kawałki w radio, motocykle, samoloty, helikoptery, sensownie napisana fabuła i masa innych nowości, które sprawiły, że poczciwa „trójka” przy swojej kontynuacji wyglądała wręcz żałośnie. Może obecnie nie jest to moja ulubiona odsłona, ale nadal zajmuje wysokie miejsce w topce, więc z niemałą radością sięgnąłem po jej odświeżoną wersję, kiedy ta trafiła do netflixowego abonamentu.

Obaw nie miałem absolutnie żadnych, bo wyzbyłem się ich kompletnie kilka tygodni wcześniej, ograwszy Grand Theft Auto III – The DefinitiveEdition. Tak naprawdę większość tego, co napisałem o odświeżonej „trójce”, mogę napisać również o Vice City. Studio o jakże chwytliwej nazwie Video Games Deluxe wzięło stworzony przez Grove Street Games paździerz i może nie zrobili z niego ósmego cudu świata, ale połatali go przynajmniej na tyle, że ogrywanie go nie tylko nie wywołuje zgrzytania zębów, ale sprawia po prostu masę, masę frajdy. Zmiany na pozór nie wydają się zbyt istotne. Poprawiono gdzieniegdzie tekstury, dodano klasyczne oświetlenie i połatano część błędów. To w zasadzie wszystko, lecz tych kilka poprawek spokojnie wystarcza, by diametralnie odmienić odbiór gry.

Genialną robotę robi przede wszystkim klasyczne oświetlenie, które pozwala cieszyć się teraz przepięknymi, bijącymi pomarańczem wschodami i zachodami słońca, spowijającą wszystko w miękkim brązie mgłą czy też po prostu śliczną, słoneczną pogodą. Przyznać oczywiście trzeba, że Vice City z całej tej pokracznej trylogii oberwało pod kątem artystycznym najmniej. Zawsze była to kolorowa produkcja, więc neutralne oświetlenie z ich wersji pasowało do pełnego barw Vice City całkiem nieźle. O ile jednak wizja Grove Street Games po prostu nie kolidowała z klimatem neonowego miasta, oferta Video Games Deluxe potęguje jego przepiękny klimat i sprawia, że naprawdę trudno jest się w nim nie zakochać.

Oczywiście trzeba mieć na uwadze, że mimo wszystko mowa tutaj o ponad dwudziestoletniej produkcji, więc pod względem oprawy w żadnym razie nie można wymagać od niej poziomu najnowszych gier. To powiedziawszy, Grand Theft Auto: Vice City – The Definitive Edition wygląda po prostu ślicznie. Odświeżone modele samochodów z błyszczącym lakierem robią kapitalne wrażenie, woda w nowym świetle zyskuje na rajskości, a całość sprawia wrażenie zaskakująco spójnej, nawet pomimo wciąż dość prostej geometrii mapy i zabudowań. W wersji mobilnej nieco lepiej wyglądają również bohaterowie. Wprawdzie Tommy wciąż jest napompowany botoksem, a Lance z jakiegoś powodu zdecydował się na noszenie koszuli z kołnierzami wielkości jego głowy, ale większość napotkanych bohaterów posiada teraz poprawione tekstury ubrań oraz twarzy i, muszę przyznać, prezentuje się to całkiem nieźle.

Technicznie jest już naprawdę dobrze, choć zdecydowanie nie idealnie. W trakcie całej swojej przygody nie natknąłem się na żadne znaczące błędy czy problemy. Gra działa płynnie nawet na nieco już starszym iPadzie Air 4. Generacji (ruszyć powinna również na jego poprzedniku), a w dodatku obsługuje pady, więc spokojnie ogracie ją przy pomocy kontrolera Xboxa lub DualSense’a, nie musząc męczyć się ze sterowaniem dotykowym. Jedynym większym problem, który może też wynikać z wieku mojego sprzętu, jest mozolne doczytywanie się w niektórych miejscach modeli wysokiej jakości. Są to na szczęście zaledwie dwie lokacje. W pozostałych wszystko wygląda pięknie (nie licząc panoramy, ta niekiedy wciąż przypomina zgliszcza po trzęsieniu ziemi), ale nadal widok doczytującego się świata nieco psuje wrażenia.

Poza tym jednak nie natknąłem się na żadne warte odnotowania problemy. To wciąż stare dobre Vice City, za to w nowej, ślicznej oprawie, która w wersji mobilnej dodatkowo oferuje te same wizualne doznania, co oryginał. Liczne udogodnienia natomiast ułatwią odbiór tego klasyka nowej widowni. Wymienić zdecydowanie warto chociażby system punktów kontrolnych, usprawnione celowanie czy GPS, dzięki któremu nowi gracze łatwiej odnajdą się w mieście. Psioczyć wprawdzie można na okrojoną ze względu na wygaśnięcie licencji ścieżkę dźwiękową, ale genialnych szlagierów wciąż jest tu tyle, że prawdopodobnie nawet tego nie zauważycie. Ja nie zauważyłem i bawiłem się naprawdę wyśmienicie, nawet pomimo wciąż obecnych niedociągnięć.

Komentarze

Popularne posty