Przewrotnie (309)
Przewrotnie się złożyło, bo Watch Dogs: Legion – Bloodline to dodatek,
którym powinien być podstawką, a The Last of Us: Part II Remastered to
remaster, który powinien być dodatkiem.
Posłuchajcie…
Watch Dogs: Legion – Bloodline
Dodatek
Producent: Ubisoft Toronto
Rok wydania: 2021
Grałem na: Xbox Series X
Dodatek dostępny również na: Xbox Series
S, Xbox One, PlayStation 5, PlayStation 4, PC
No widzisz, Panie Ubisoft? Jak Pan chcesz, to potrafisz. Po zawodzie,
jakim okazało się dla mnie Watch Dogs: Legion, sięgałem po dodatek Bloodline ze
sporą niepewnością, by nie powiedzieć z niechęcią. Łatwo było z tego zrobić
bezsensowny zapychacz, żerujący na nostalgii fanów. W końcu rozszerzenie miało
dać graczom możliwość ponownego wcielenia się w Aidena Pearce’a, bohatera
oryginału, oraz po raz pierwszy wskoczenia w buty Wrencha, najbardziej
charakterystycznego pomagiera protagonisty „dwójki”. Okazało się natomiast, że
drastyczne ograniczenie liczby bohaterów i napisanie całej historii oraz
rozgrywki pod ich charaktery i umiejętności sprawiło, że Watch Dogs: Legion –
Bloodline jest zaskakująco dobrą pozycją.
Wprawdzie pojawienie się Aidena Pearce’a w Londynie jest wytłumaczone
dość siermiężnie i naciąga nieco definicję sensowności, ale nadal po przygodach
z oryginału przyjmuję je z pocałowaniem ręki. Ot, dostaje on zlecenie od
swojego fixera, by wykraść jednej londyńskiej korporacji tajemniczy kawałek
technologii. Dlaczego fixer ze Stanów podejmuje się roboty w Londynie i
dlaczego zamiast wykorzystać do tego kogoś stamtąd, odzywa się do Pearce’a?
Proszę nie zadawać pytań. Jeśli zaakceptujecie ten stan rzeczy, to czeka Was
kilka godzin naprawdę przyjemnej zabawy, w której trakcie drogi Aidena i
Wrencha przypadkowo się zejdą, by pomimo drastycznych różnic charakteru uporać
się z pewnym nieetycznym biznesmenem-wynalazcą, a przy okazji zagłębić się
ociupinkę w ich życie prywatne oraz skrywane traumy.
Scenariusz nie tylko wypada zaskakująco dobrze, co rusz bawiąc przekomarzankami
zgryźliwego Pearce’a i odklejonego od rzeczywistości Wrencha, ale jest też
wspierany przez szereg świetnie zaprojektowanych misji. Twórcy wyciągnęli
lekcję z boleśnie nudnej pod tym względem podstawki i w Bloodline zaserwowali
zdecydowanie bardziej zróżnicowane danie. Powróciły pościgi (sporadyczne, ale
jednak), odszukiwanie celu przy pomocy sygnału, sianie rozpierduchy bojowymi
dronami, a wszystko to wymieszane z klasyczną infiltracją, strzelaninami i
kilkoma innymi pomysłami, które pozwolę Wam odkryć samym. Czuć też, że zadania
wykorzystują zdolności bojowe i hakerskie obu bohaterów, dzięki czemu wyzwanie
cały czas pozostaje odpowiednio zbalansowane.
Poprawiono również drzewko rozwoju, pozbywając się konieczności
szukania po mieście leżących to tu, to tam punktów technologii. W Bloodline
nowe umiejętności i pukawki otrzymujemy
za wykonywanie zadań pobocznych. Jest ich nieco mniej niż w podstawce, ale –
znów – są zdecydowanie lepiej przemyślane i sensownie rozszerzają historię o
dodatkowe wątki związane z działalnością londyńskiego Ruchu Oporu i kontaktami
Jordiego Chana. Żal jedynie, że poza nimi w Londynie nie ma już kompletnie nic
do roboty. Pozbyto się nawet zadań-zapychaczy z oryginału jak chociażby misje
kurierskie. Niby nie jest to wielka strata, ale wciąż byłoby to coś, czym zająć
można by się było, gdybyśmy po ukończeniu misji fabularnych wciąż czuli
niedosyt.
Jedynym mankamentem rozszerzenia, który w zasadzie podciągnąć można by
pod narzekactwo, jest to, że jego historia nie większego wpływu na to, co znamy
podstawki. To w zasadzie wyłącznie wymówka po to, by ściągnąć Aidena i Wrencha
do Londynu i pozwolić graczom szaleć nimi w trakcie oryginalnej kampanii. Szkoda,
bo jako prequel Watch Dogs: Legion – Bloodline miało szansę, by retroaktywnie
rozszerzyć sylwetki znanych nam z niego bohaterów. Ci niekiedy wprawdzie się tu
pojawiają, ale w żaden sposób nie zmienia to ich odbioru. Nie zmienia to jednak
na szczęście faktu, że przy Bloodline bawiłem się wręcz wyśmienicie i ponownie
ujrzałem potencjał, który od dziesięciu lat drzemie w tej marce.
The Last of Us: Part II Remastered
Gatunek: Survival
horror
Producent:
Naughty Dog
Rok wydania: 2024
Grałem na: PlayStation 5
Gra dostępna wyłącznie na PlayStation 5
Moja recenzja The Last of Us: Part II Remastered w TrójKast #059 - Przejściolada ft. Pan Dibbler.
Jeszcze nie spotkałem się z równie bezsensownym remasterem, co The Last
of Us: Part II Remastered. Nie chodzi mi tu nawet o sam fakt odświeżania
starszych produkcji, na który w internecie pełno jest narzekań. Absolutnie mi
to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie, całkiem mi się podoba, bo pozwala
świetnym tytułom na dotarcie do nowych odbiorców. Remaster zrobić trzeba jednak
umieć i wiedzieć, kiedy jego wydanie ma choćby najmniejszy sens (piszę to
oczywiście z punktu widzenia konsumenta, bo wiadomo, że dla wydawcy i
producenta będzie to opłacalne). Prawda jest taka, że The Last of Us: Part II
nie potrzebowało odświeżenia. Wersję z PlayStation 4 można bezproblemowo
odpalić na PlayStation 5, ba, dostała ona przecież darmową aktualizację, która
podbija rozdzielczość i liczbę klatek do sześćdziesięciu. Co więc odświeżono?
Praktycznie nic. Nie żartuję, po odpaleniu gry nie byłem w stanie
zauważyć najmniejszych nawet zmian. Dopiero po dłuższym poszperaniu w sieci
okazało się, że faktycznie zasięg rysowania roślinności jest nieco dłuższy, w
kilku miejscach poprawiono cienie, a parę scen ma delikatnie zmienione kadry.
Gdybym o tym nie przeczytał, to grając, najpewniej nigdy bym się o tym nie
dowiedział. Na całe szczęście nie są to jedyne „atrakcje” w nowym wydaniu gry.
Poza tymi lichymi poprawkami w pakiecie zawarto również całą masę dodatkowych
trybów i bajerów niedostępnych w oryginale. To właśnie one są tym, co czyni The
Last of Us: Part II Remastered atrakcyjną pozycją. Warto w tym miejscu
zaznaczyć, że posiadacze wersji na PS4 mogą zaktualizować swoją wersję do
„odświeżonej” za jakieś 40-50 złotych. W tej cenie wydanie to prezentuje się
jak najbardziej smakowicie.
Najgłośniejszym dodatkiem bez dwóch zdań jest roguelike’owy tryb Bez
Powrotu, w którym jako jedna z kilku dostępnych postaci (m.in. Ellie, Abby i
Joel) staniemy przed zadaniem zaliczenia sześciu poziomów i ubicia bossa, nie
ginąc przy tym ani razu. Wypada to całkiem nieźle, choć osobiście nie jestem
wielkim amatorem tego typu rozgrywki. Niemniej, jeśli uważacie się za
miłośników rogali, powinniście bawić się naprawdę nieźle. Tryb charakteryzuje
się wysoką regrywalnością. Nowych bohaterów – każdy o charakterystycznym dla
siebie stylu rozgrywki i unikalnym drzewku umiejętności – należy uprzednio
odblokować, zaliczając wyzwania, a losowość stawianych przed nami zadań i
pojawiający się po ukończeniu każdej sesji nowi bossowie powinny zapewnić
zabawie świeżość na dłuższy czas.
Ja swoją uwagę skupiłem jednak na tym, co działo się za kulisami
produkcji. Naughty Dog uchyliło bowiem nieco rąbka tajemnicy, przede wszystkim
dorzucając do gry trzy wycięte poziomy, które okraszono komentarzem
deweloperskim, wyjaśniającym ich zamysł oraz powody ich wycięcia. Wypada to
świetnie i wielka szkoda, że jest ich tak mało. Komentarz dostępny włączyć
można również w trakcie trybu fabularnego, choć ten okazał się pewnym zawodem.
Wciąż masa tu ciekawostek, ale o narrację twórców wzbogacono wyłącznie
przerywniki filmowe. Podczas samej rozgrywki niestety jej brakuje. Wielka
szkoda, bo z chęcią poprzechadzałbym się ulicami porośniętego bujną
roślinnością Seattle, słuchając o powstawaniu każdego z poziomów. Wgląd w ten
aspekt dają wprawdzie liczne grafiki koncepcyjne (te wraz ze wszelakiego
rodzaju filtrami, modyfikatorami rozgrywki i skórkami dla postaci odblokować
należy przy pomocy zdobywanych w trakcie gry punktów), ale mimo wszystko to nie
to samo.
Jest tu wprawdzie nieco zapychaczy pokroju możliwości kompletnie
bezsensownego i niewygodnego grania na gitarze bez celu czy bajerów dla
wąskiego grona odbiorców, jak choćby wzbogający rozgrywkę o licznik czasu tryb
dla speedrunnerów, ale nie zmienia to faktu, że The Last of Us: Part II
Remastered warto sprawdzić nawet tylko dla wyciętych scen i kilku rundek w Bez
Powrotu. Traktowałbym je jednak nie jako remaster, a raczej coś w stylu edycji
kompletnej. Jeżeli zatem jesteście ciekawi, co działo się za kulisami i wciąż
mało Wam jest strzelania do grzybów-zombie, sprawdźcie. Zresztą nie znać tak
wybitnej produkcji, jak The Last of Us: Part II, to olbrzymia strata, którą jak
najszybciej należy nadrobić. Z jednym tylko zastrzeżeniem, nie za pełną cenę.
Edycja ta nie jest warta ponad dwustu złotych, ale już te 40-50, które twórcy
wołają za aktualizację, jak najbardziej.
Komentarze
Prześlij komentarz