Klasyczna nisza (337)
Dodatek The Elder Scrolls Online: Wrathstone, o którym dzisiaj
przeczytacie to – umówmy się – pewna nisza, więc dla pragnących mainstreamu
piszę również o Pac-Manie. Tym pierwszym, choć z twistem, bo odpalonym w usłudze
streamingowej Antstream.
Posłuchajcie…
The Elder Scrolls Online: Wrathstone
Dodatek
Producent: ZeniMax Online Studios
Rok wydania: 2019
Grałem na: PlayStation 5
Dodatek dostępny również na: Xbox Series
X/S, Xbox One, PlayStation 4, PC
Dodatek do recenzji dostarczył wydawca.
Wrathstone był pierwszym dodatkiem wydanym po korekcie narracyjnego
kursu dokonanej przez ZeniMax Online Studios. O ile wcześniej, jak było to
choćby w przypadku Murkmire, pomniejsze rozszerzenia stanowiły zazwyczaj osobne
historie, o tyle teraz każde następne miało wpisywać się w większą narrację,
rozpisaną przynajmniej na kolejny rok, tym samym łącząc się w fabularnie z
dużymi „rozdziałami”. W efekcie Wrathstone traktować można jako krótkie, bo
składające się z dwóch fabularnych lochów wprowadzenie do naprawdę świetnego
Elsweyr, który nadejść miał kilka miesięcy później.
Oba zawarte w dodatku lochy – Depths of Malatar i Frostvault – łączy ta
sama historia poszukiwaczki skarbów Tharayyi, próbującej odnaleźć dwie połówki
legendarnej relikwii Khaajtiów. Chodzi oczywiście o tytułowy Wrathstone. Tym
samym zamiast luźno powiązanych ze sobą wątków, otrzymujemy spójną całość. Może
i nie jest to opowieść trzymająca gracza na krawędzi fotela, ale znalazło się
tu miejsce dla kilku nieźle wyreżyserowanych scenek, dzięki którym czuć, że
jest to coś więcej, aniżeli kolejny pakiet lochów, nawet jeśli u podstaw tym
właśnie jest.
Depths of Malatar zabiera nas do ruin opuszczonego (aczkolwiek, jak się
szybko okazuje, nie do końca) imperialnego fortu, zbudowanego na
pozostałościach ayleidzkich budowli. W lochu czeka na nas pięciu dość ciekawych
bossów. Na uwagę zasługuje już pierwszy z nich – Scavenging Maw – który co
jakiś czas rozpływa się w cieniu, by znienacka zaatakować. Pozostali bossowie
również wypadają nie najgorzej, co rusz przyzywając wsparcie, przeplatając
standardowe ataki obszarowymi, a nawet przenosząc całą drużynę na nową arenę.
Wizualnie jest niemniej ciekawie, bowiem nieco bardziej klaustrofobiczne
imperialne lokacje przeplatają się z rozległymi jaskiniami, pełnymi ruin
dawnych budynków Ayleidów.
Frostvault to natomiast nic innego jak pokryte lodem, krasnoludzkie
ruiny. Stąd też przeciwnicy oraz bossowie (sztuk 4, nie licząc mini bossa) to w
przeważającej większości automatony. Wspomnieć warto przede wszystkim o Vault
Protectorze, podczas walki, z którym należy unikać poruszających się po planszy
laserów, a i finałowy „szef”, czyli The Stonekeeper, pozytywnie zaskakuje,
odpalając co jakiś czas „fazę eksterminacji, w której trakcie przejmujemy
dowodzenie nad szczurem-robotem, mając za zadanie zniszczenie odpowiednich
rdzeni w jego wnętrzu. Projekt lochu również ma swoje momenty, ciesząc oczy
przede wszystkim monumentalnymi pozostałościami krasnoludzkiej technologii.
Oba lochy posiadają ponadto swój wariant Veteran, a jeżeli przed
wieńczącą Depths of Malatar walką z Symphony of Blade spalimy Dictates of the
Lady of Light, zainicjujemy jej trudniejszą wersję. Za nasze trudy otrzymamy
możliwość skompletowania łącznie ośmiu zestawów uzbrojenia – Auroran’s Thunder,
Scavenging Demise, Frozen Watcher i Symphony of Blades dla Depths of Malatar,
oraz Tzogvin’s Warband, Icy Conjurer, Mighty Glacier i Stonekeeper dla
Frostvault. Wizualnie są całkiem ładne i oferują konkretne bonusy do statystyk.
Szkoda jedynie, że żaden z nich, nie licząc Stonekeepera, nie odwołuje się
swoich projektem do krasnoludzkiego stylu. Natomiast za sam zakup Wrathstone i
postawienie nogi w którymkolwiek z lochów, otrzymamy w nagrodę koronę Ayleid
Royal Crown.
Nie powiem, jestem całkiem zaskoczony. Do kolejnych „dungeon packów” do
The Elder Scrolls Online podchodzę już niejako z automatu, bo dotychczas w
zasadzie każdy z nich oferował dokładnie to samo. Oczywiście były te nieco
gorsze i te nieco lepsze (ot, Wolfhunter), ale Wrathstone zdecydowanie wybija
się poza pozostałe. Spójna, spinająca się z większą narracją historia,
kreatywne potyczki z bossami oraz sporo ładnych widoczków skutecznie plasują go
w mojej czołówce tego rodzaju dodatków.
Pac-Man
Gatunek: Akcja
Producent: Namco
Rok wydania: 1980
Grałem na: Antstream
Gra
dostępna również na: Automaty, Atari 2600, Atari 5200, Apple II, Atari
8-bit, MSX, NES, Game Boy, Game Boy Color, Game Boy Advance, Nintendo DS,
Nintendo 3DS, Nintendo Switch, Commodore 64, Commodore VIC-20, Intellivision,
ZX Spectrum, TI-99/4A, IBM PC, Sega Game Gear, Neo Geo Pocket Color, telefony,
iPod, iOS, Android, PlayStation 3,PlayStation 4, Xbox 360, Xbox One, PC
Grę do recenzji dostarczyło Antstream.
Pisanie tekstu o produkcji takiej, jak Pac-Man to doświadczenie
niebywale ciekawe. W końcu chodzi o grę pod wieloma względami przełomowej i
wyznaczającej kurs dla masy naśladowców. Co ważniejsze, mowa nie o samej
mechanice rozgrywki (aczkolwiek też, bo przecież wystarczy wspomnieć o takim
Munchkinie! Na Magnavox Odyssey 2), a innych, mniej oczywistych kwestiach. Ot,
chociażby zainteresowanie kobiet grami czy zaprojektowanie gry dookoła
charakterystycznego bohatera, które po premierze gry Namco zaczęto brać pod
uwagę zdecydowanie częściej.
Pac-Man to kulturowy fenomen i na dobrą sprawę maskotka całej branży,
którą przez lata przegrano, przebadano i przeanalizowano na wskroś. Cóż więc
ja, prosty chłopak z zaściankowej części Polski, mógłbym dodać wartościowego do
dyskursu o tej produkcji? Umówmy się, prawdopodobnie niewiele, by nie
powiedzieć, że nic. Moją sytuację ratuje natomiast fakt, że po Pac-Mana
sięgnąłem w ramach testowania nowej usługi streamingowej, czyli skupiającego
się na grach retro Antstreama. Wprawdzie w jego bibliotece znajdziemy setki
produkcji, ale jeżeli zaczynać, to od prawdziwego klasyka.
Dostępna na Antstream wersja to na szczęście automatowy port, a nie
koszmarek z Atari 2600. Co za tym idzie, zagrać możemy w produkcję
nieśmiertelną pod absolutnie każdym względem, w którą po dziś dzień gra się
doskonale. Powód jest prozaiczny, Pac-Man to tytuł tak prosty, że nie było w
nim nic, co mogło się jakkolwiek zestarzeć. To w końcu gra o żółtym „chłopku”,
zjadającym w labiryncie białe kropki i ganiającym się w międzyczasie z czterema
duchami. Zazwyczaj one gonią jego, ale kiedy zje dużą białą kropkę, sytuacja
się odwraca. I tak aż do 256 poziomu, którego w wyniku błędu ukończyć po prostu
nie można.
Prostota wcale nie oznacza jednak łatwości. Z każdą kolejną rundą
przeciwnicy robią się szybsi, a czas na ich pożarcie po podniesieniu power-upa
zostaje skrócony. W efekcie Pac-Man pomimo ponad 40 lat na karku nadal wciąga i
nie wzbrania się przed wyciągnięciem zza pazuchy adrenalinowej pompy. Szybkie
palce i umysł są tu w cenie, bo o ile początek jest dość nieśpieszny, sytuacja
na planszy szybko nabiera tempa, każąc nam brać udział w dynamicznych i –
dzięki zastosowaniu innego typu AI dla każdego z czterech duchów – często
nieprzewidywalnych pościgach. Dotarcie do wyższych poziomów wymaga zatem masy
praktyki, ale że łatwo tu o „syndrom jeszcze jednej tury”, nabierać jej
będziecie najpewniej z niemałą przyjemnością. A jeżeli odstrasza Was
„bezcelowość” arcade’owej rozgrywki, to wersja na Antstream dodatkowo posiada
szereg pomniejszych wyzwań do zaliczenia.
Pytanie brzmi natomiast, jak w tym wszystkim wypada streaming. W końcu
arcade’owa produkcja, jaką jest Pac-Man, wymaga przede wszystkim stabilności.
Cóż, z nieskrywaną radością mogę powiedzieć, że całkiem dobrze, aczkolwiek
sporo zależy od Waszego internetu i sposobu połączenia. Ja grałem na
PlayStation 5, łączącym się z siecią o prędkości 150Mbps poprzez Wi-Fi 5GHz. Było bardzo dobrze, aczkolwiek
nieidealnie. Do klarowności obrazu nie mam żadnych zarzutów (aczkolwiek nawet
gdyby ten był rozmazany, to akurat Pac-Man ze swoją ascetyczną oprawą wciąż
byłby czytelny), natomiast sporadycznie zdarzały się drobne przycinki, które
mogą doprowadzić do utraty życia. Niemniej, miało to miejsce na tyle rzadko, że
w ogólnym rozrachunku nie wpłynęło to negatywnie na doświadczenie, a problem
zniknąłby pewnie całkowicie, gdybym podłączył internet do konsoli kablem.
Odnajduję w tym, o czym piszę, coś niebywale dla mnie fascynującego.
Pac-Man, stworzony w czasach, kiedy sieć internetowa była jeszcze pieśnią
nie-aż-tak-dalekiej przyszłości, przetrwał ponad 40 lat, doczekując się
dziesiątek kontynuacji, portów i remasterów, a obecnie zagrać można w niego
przez internet, siedząc na toalecie lub przystanku. Żeby tego było mało, dzieło
Namco do dzisiaj jest szalenie grywalne w swojej oryginalnej formule. Nie wiem,
czy jest jeszcze ktoś, kto w Pac-Mana nie grał, ale to zaległość, którą
nadrobić nie tylko wypada, ale po prostu warto.
Komentarze
Prześlij komentarz