Wielkie, złe korporacje (135)

 

Złe korporacje prześcigające się w sposobach na wyciśnięcie z maluczkich ich ostatnich pieniędzy to już nie pieśń przyszłości, iście cyberpunkowa wizja, której można by użyć podstawę do nakręcenia filmu – to niestety nasza codzienna rzeczywistości. Toteż dzisiejszy felieton postanowiłem poświęcić ostatnim kontrowersyjnym poczynaniom Nintendo związanym z 35-leciem Mario.

Przy okazji w cały ten klimat sprzeciwu wobec wielkich korporacji świetnie wpisuje się ograne przeze mnie ostatnio No Straight Roads – oparty o poczucie rytmu muzyczny slasher, w którym mocą rocka staramy się wyzwolić Vinyl City spod jarzma tytułowej wytwórni muzycznej.

Posłuchajcie…

Brudne zagrywki Nintendo

Mario, słynny na całym świecie wąsaty hydraulik, kończy w tym roku 35 lat swojego istnienia. To ważna dla branży rocznica, bo przecież Super Mario Bros. to nie tylko jedna z najpopularniejszych marek na świecie, ale także gra, która przyczyniła się do powstania z kolan rynku growego po krachu w 1983 roku. Z tej okazji Nintendo postanowiło zaoferować swoim fanom kilka ciekawych produktów, które ukażą się w ciągu najbliższego pół roku.

Na rynek trafi między innymi konsolka Game & Watch: Super Mario Bros. nawiązująca do kultowej serii mikrokonsolek Nintendo z lat 80., Super Mario Bros. w wersji battle royale przypominającej Tetris99, switchowa wersja Super Mario 3D World z dodatkiem Bowser’s Fury, uderzające w rozszerzoną rzeczywistość Mario Kart Live: Home Circuit, czy też w końcu Super Mario 3D All-Stars. I to właśnie ta ostatnia jest w opinii wielu najsmakowitszym kąskiem, bo zawierać będzie odświeżone wersje najważniejszych, trójwymiarowych odsłon serii – Super Mario 64 z Nintendo 64, Super Mario Sunshine z GameCube’a, oraz Super Mario Galaxy z Wii. Świetne wieści dla fanów, którzy chcieliby móc powrócić do starszych odsłon bez konieczności wyciągania z szafy swoich retrokonsol (o ile jeszcze je posiadają). Haczyk? Wszystkie te fajności nabyć będzie można wyłącznie przez ograniczony czas.

Decyzja ta wywołała małą i, w moim odczuciu, zasłużoną burzę w internecie. Do tego, że w erze cyfryzacji gry mają tendencję do znikania z cyfrowych półek sklepowych w wyniku zamknięcia serwerów lub problemów licencyjnych zdążyliśmy się przyzwyczaić. Nie zagramy już przecież w sieciowe WildStar, na moment z oferty steam zniknęło Grand Theft Auto IV, a od 27 września nie kupimy już ani cyfrowej wersji Forzy Horizon 3, ani nawet dodatków do niej. Wygasają licencje na samochody, muzykę, a utrzymywanie serwerów przy znikomej liczbie graczy staje się nieopłacalne. Taki jest cykl życia współczesnych gier wideo i choć nikomu się to nie podoba, wszyscy rozumiemy dlaczego tak się dzieje.

Wtedy do pokoju wchodzi Nintendo, całe na biało, oznajmiając, że właśnie zapowiedziane przez nich gry znikną ze sklepów w lutym przyszłego roku, pozostawiając wszystkich w szoku i niedowierzaniu. Zdawałoby się, że jest to ruch kompletnie bez sensu, bo o ile krótki czas produkcji Game & Watcha oraz pudełkowych wydań gier byłby czymś logicznym, o tyle kontrintuicyjne wydaje się wycofanie tych tytułów również ze sprzedaży cyfrowej, a przecież tak właśnie ma się stać. Nie potrafię jednak nie odnieść wrażenia, że jest to fantastyczny ruch marketingowy, zmuszający graczy do kupna produktu w obawie przed bezpowrotną utratą takowej możliwości (sam właśnie kupiłem przepustkę sezonową do Forzy), więc może się to Nintendo opłacić, a koniec końców wszystkie te gry i tak pewnie powrócą na półki w tej czy innej postaci.

Jestem jednak ciekawy, czy Nintendo wzięło tutaj pod uwagę szkody wizerunkowe, bo już teraz pojawiają się głosy o antykonsumenckiej postawie Japończyków. Nie powinno to jednak nikogo dziwić, bo „wielkie N” nie ma przecież najlepszej renomy wśród graczy. Jasne, ich gry zazwyczaj stoją na bardzo wysokim poziomie, ale samo Nintendo pozostaje niejako oderwanym od rzeczywistości w wielu kwestiach, a i potrafi zablokować graczom dostęp do zakupionych przez nich produkcji bez możliwości ich pobrania na nowych sprzętach. Jeżeli kupowaliście cokolwiek w sklepie Wii, straciliście to wszystko w momencie jego zamknięcia. Switch jest zatem jedyną moją platformą, na której rzadko kiedy kupuję cokolwiek cyfrowo i raczej prędko się to nie zmieni. Wszystko co robi Nintendo sprawia, że po prostu im nie ufam. Mimo wszystko pewnie w końcu się złamię i również skuszę się na kolekcję z Mario, mając nadzieję na to, że będzie to jednorazowy wybryk twórców. Aczkolwiek obawiam się, że może stać się odwrotnie…

No Straight Roads

Gatunek: Rytmiczny slasher

Developer: Metronomik

Rok wydania: 2020r.

Grałem na: Xbox One

Gra dostępna także na PC, Xbox One oraz PlayStation 4

Moja recenzja No Straight Roads dla serwisu Gamerweb.pl

No Straight Roads można by podsumować hasłem „duchowy spadkobierca Brutal Legend”, bo obie te gry łączy zdecydowanie więcej niż z pozoru mogłoby się wydawać. Przede wszystkim zarówno jedna, jak i druga to slashery stworzone z miłości do muzyki i osadzone są w światach, w których wszelakie dysputy polityczno-socjalne rozstrzyga się przy pomocy koncertów. Co prawda No Straight Roads jest zdecydowanie mniej metalowe, pozbawione dennych sekwencji RTS-owych, a jej rozgrywka premiuje poczucie rytmu, ale i tak widzę w niej tego duchowego spadkobiercę Brutal Legend.

W grze wcielamy się w zamieszkujących dosłownie zbudowane na muzyce Vinyl City członków zespołu Bunk Bed Junction – Mayday i Zeke’a, którzy po ich felernym przesłuchaniu przez Elitarną Szóstkę wytwórni płytowej NSR (tak, rozwinięcie skrótu to tytuł gry) skutkującym definitywnym zakazaniem rocka, wyruszają z misją uwolnienia miasta spod jarzma nieznającego się na prawdziwej muzyce korporacji, pokonując po kolei wszystkich jej członków. Fabularnie No Straight Roads jest zatem mocno zakręcone i pełne barwnych postaci, co wcale nie jest z początku takie oczywiste. Tuż po rozpoczęciu zabawy można założyć, że będzie to kolejny slasher z niezbyt ambitną fabułą o maluczkich pokonujących wielką i złą korporacje. Założenie to jest jednak jak najbardziej mylne, bo nie dość, że scenarzyści poruszają szerokie spektrum tematów, rozciągające się od matek narzucających swoim dzieciom własne ambicje, poszukiwania własne ja w surrealistycznej sztuce, aż po klasyczną rewolucję zjadającą własne dzieci.

Cała ta różnorodność przenika również do samej rozgrywki, bo składa się ona przede wszystkim z walk z bossami. Co prawda prowadzą do nich krótkie sekcje korytarzowe pełne przeciwników, a pomiędzy walkami mamy okazję do pobiegania po Vinyl City, ale fragmenty te są tak nudne i nijakie, że nie zasługują tak naprawdę na poświęcanie im większej ilości uwagi. Tu liczą się bossowie i na całe szczęście starcia z nimi to klasa sama w sobie. W zasadzie nie są to nawet starcia, a raczej pełne przepychu, zachwycające widowiska, w trakcie których nieustannie na naszych oczach zmienia się sceneria. Moim faworytem okazała się młoda, wygrywająca na fortepianie artcore’owe kawałki Yinu wspomagana przez swoją matkę, która pewnym momencie zaczęła rosnąć do gargantualnych rozmiarów, przenosząc akcję kilkaset metrów nad powierzchnię ziemi, niszcząc przy okazji poprzednią arenę. Wszystko to w akompaniamencie fenomenalnej ścieżki dźwiękowej. W No Straight Roads każda potyczka z bossem zapada w pamięć, bo nie ma tu typowych dla slasherów schematów – każdy boss jest tutaj unikatowy i oferuje charakterystyczną tylko dla siebie choreografię walki.

Choreografię, bo walki z bossami autentycznie przypominają tutaj występy muzyczne. Dudniąca nieustannie z głośników muzyka nie znalazła się w grze tylko po to, by wywołać w graczu poczucie epickości. O nie, wszystkie ataki i ruchy przeciwników zgrane są tutaj z rytmem przypisanego im utworu, więc swoją uwagę podzielić musimy pomiędzy wizualne i dźwiękowe elementy walki.  To, że przeciwnik przygotowuje się do ataku zobaczymy gołym okiem, ale moment jego rozpoczęcia przypisany jest już do rytmu piosenki. Co prawda z moim słuchem miałem nieco utrudnione zadanie, ale nie przeszkodziło mi to w świetne zabawie i wpadaniu w trakcie starć w swego rodzaju trans. No Straight Roads to bowiem gra nie pozbawiona wad (wersja na Xboxa pełna jest graficznych glitchów i zacinających się animacji), ale nie są one na tyle duże, by mogły wpłynąć znacząco na doświadczenia z rozgrywki. Robi to okropne pierwsze wrażenie, ale absolutnie warto jest przeboleć te drobne niedogodności, bo No Straight Roads to jedna z najbardziej unikatowych produkcji tego roku.

Komentarze

Popularne posty