Matrioszki (153)
Dawno
już nie było tak kolorowego i pełnego dziwactw wpisu. Wprawdzie zaczynamy dość
klasycznie, bo od naprawdę udanej powieści wizualnej o białowieskich wampirach,
czyli Werewolf: The Apocalypse – Heart of the Forest, by po chwili zaczęło robić
się coraz dziwniej. W tekstach o uroczej przygodówce Stacking oraz dodatku The
Lost Hobo King do niej przeczytacie też bowiem o tajemnym życiu matrioszek w
wiktoriańskiej Anglii, a recenzja platformowego auto-runnera Geki Yaba Runner
przybliży was do zrozumienia motywacji stojącej za kradnącymi skarpety krasnalami.
Później
wrócimy jednak do mainstreamu, aczkolwiek wciąż pozostając jedną nogą w sferze
niecodzienności, bo przez One Punch Man: A Hero Nobody Knows to bijatyka oparta
na licencji jednego z najbardziej pomysłowych anime ostatnich lat. Wpis
uwieńczy natomiast zdecydowanie zwyczajne pod każdym względem DLC Tomb of the
Lost Adventurer do kapitalnego Tomb Raidera z 2013 roku.
Posłuchajcie…
Werewolf: The Apocalypse – Heart of the Forest
Gatunek: Powieść
wizualna
Developer:
Different Tales
Rok
wydania: 2020r.
Grałem
na: Nintendo Switch
Gra
dostępna także na komputerach PC oraz Mac
Moja recenzja Werewolf: The Apocalypse – Heart of the Forest dla Gamerweb.pl
Pod
względem gier wideo Świat Mroku przechodzi ostatnimi czasy istny renesans,
zapoczątkowany w zasadzie przez Polaków. Pierwszymi produkcjami, które ukazały
się po niemalże piętnastoletniej przerwie były w końcu Vampire: The Masquerade– Coteries of New York oraz Shadows of New York. Na horyzoncie majaczą z kolei
kolejne produkcji w świecie nie tylko Wampira, ale także innych rozgałęzień
przepastnego Świata Mroku. W całym tym zalewie tytułów interesująco wypada
natomiast również polski Werewolf: The Apocalypse – Heart of the Forest, który
jest nie tylko fantastyczną powieścią wizualną, ale również pierwszą grą na
bazie Werewolf: The Apocalypse.
Historia
“Serca Lasu”, jak wnosić można po tytule, skupia się na mitycznej, wilkołaczej
rasie Garou, choć niekoniecznie musi to być u początku naszej przygody
oczywiste. Do Białowieży (akcja gry osadzona jest w Polsce, co jest równie
niecodzienne, co miłe) przybywamy w skórze Mai Boroditch kultowym już
Autosanem, by dowiedzieć się nieco o swoim pochodzeniu. Szybko okazuje się
jednak, że historia rodziny Borodiczów skrywa wiele mrocznych sekretów, a i
sama Maia w rzeczywistości jest wilkołakiem. W trakcie zaledwie 2-3 godzinnej
historii nie tylko zmierzymy się z własną przeszłością, ale także wraz ze swoim
stadem zaprotestujemy przeciw wycince białowieskich lasów. Tematy ekologii i
ochrony natury są tutaj bardzo wyraźne, co zgrabnie wpisuje się w zamysł mocno
związanych z Gaią wilkołaków.
Świetnie
rozwiązano przede wszystkim narrację, bo rozgrywka w Werewolf: The Apocalypse –
Heart of the Forest nie sprowadza się tylko i wyłącznie do przeklikiwania
bloków tekstu oraz wybierania opcji dialogowych. Wprawdzie wciąż jest to główna
mechanika gry, w końcu to powieść wizualna, ale dużą rolę odgrywa tu również
konieczność zachowania odpowiedniego balansu w poziomie wściekłości oraz siły
woli. Brak tej ostatniej sprawi uniemożliwi nam podjęcia pewnych decyzji w
krytycznych momentach. Zależna od wyborów wściekłość z kolei wpływa na
postrzeganie świata przez naszą bohaterkę – im bardziej wkurzeni jesteśmy, tym
mocniej będziemy łaknąć krwi; im spokojniejsi, tym bardziej analitycznie
podejdziemy do problemów.
Od naszych decyzji zależeć będzie również charakter Mai. Wykonując pewne akcje, na przykład związane z przebiegłością, otrzymywać będziemy punkty związane z tą właśnie cechą charakteru. I znów, w zależności od tego, jakim człowiekiem okaże się Maia, inaczej reagować będzie w pewnych sytuacjach, a my otrzymamy dodatkowy zestaw opcji dialogowych. Wszystko to sprawia, że Werewolf: The Apocalypse – Heart of the Forest pomimo krótkiego czasu trwania, okazuje się być niezwykle regrywalnym tytułem. Nie chodzi tu nawet o pięć możliwych zakończeń, bo cała nasza droga do celu uwarunkowana jest przez podejmowane w jej trakcie decyzje. Dorzućcie do tego świetnie napisane dialogi oraz fenomenalną oprawę audiowizualną, a otrzymacie produkcję, od której naprawdę ciężko jest się oderwać. Szkoda jedynie, że gra nie posiada polskiej wersji językowej…
Stacking
Gatunek:
Przygodówka
Developer:
Double Fine Productions
Rok
wydania: 2011r.
Grałem
na: Xbox Series X*
Gra
dostępna także na Xbox 360, Xbox One*, Xbox Series S*, PlayStation 3 oraz
komputerach PC i Mac
*we
wstecznej kompatybilności
Tim
Schafer chyba jeszcze nigdy mnie nie zawiódł, zawsze dostarczając produkcje
absolutnie jedyne w swoim rodzaju. To właśnie spod jego ręki wyszły tak
urokliwe tytuły jak chociażby surrealistyczne Psychonauts o podróżach w głąb
umysłów dziwacznych indywiduów, będące spełnieniem mokrych snów wszystkich
metali Brutal Legend, czy też nawet urokliwą przygodówkę Broken Age. Zarządzane
przez Schafera Double Fine Productions nie boi się eksperymentować i to właśnie
to jest największą zaletą ów studia. Trudno sobie bowiem wyobrazić, że jakikolwiek
inny, „nieindyczy” developer zdecydowałby się na stworzenie gry przygodowej o
matrioszkach, czyli w tym wypadku prześwietnego, acz nieco już zapomnianego
Stacking.
Rozgrywkę
oparto na najbardziej charakterystycznym dla matrioszek elemencie – wskakiwaniu
jednej w drugą. Charlie Blackmore, główny bohater gry, w trakcie próby uratowania
swojego rodzeństwa z rąk złego barona, będzie musiał wykorzystać właśnie tę
wyjątkową umiejętność. Bez pomocy innych mieszkańców stylizowanego na
wiktoriańską Anglię świata, nie będzie w stanie pomóc swojej rodzinie. Jest po
prostu zbyt mały, by zdziałać cokolwiek w pojedynkę. Sytuacja ta zmienia się
jednak, kiedy wskoczy do środka większej matrioszki, przejmując nad nią
kontrolę i zyskując dostęp do jej umiejętności specjalnej. Jeśli Charlie wciąż
jest zbyt mały, albo potrzebna matrioszka jest kilkukrotnie od niego większa –
wystarczy wskoczyć w kilku dodatkowych przechodniów, aż osiągniemy pożądany
rozmiar lub zdolność.
Stacking
nie jest trudną grą. Kolejne zagadki rozwiązuje się niemalże z marszu, więc
napisy końcowe można ujrzeć już po trzech godzinach. Niemniej, braki w poziomie
trudności oraz czasie trwania, Stacking nadrabia niezwykłą pomysłowością i
humorem w kreacji wyzwań. Ot, choćby jednym ze sposobów otworzenia bramy do
pewnego fortu jest wykorzystanie matrioszki-nicponia, lubującego się w
ciągnięciu słabszych od siebie za majtki (angielskie „wedgies” nie ma niestety
dobrego polskiego tłumaczenia, ale jeśli oglądaliście kiedykolwiek jakąkolwiek
amerykańską kreskówkę, powinniście wiedzieć o co chodzi). Najpierw trzeba
jednak przekonać go, by ten zszedł z podestu, rzucając mu wyzwanie inną silną
matrioszką. Wspomniałem, że jest to jeden ze sposobów, bo każda zagadka ma tu
więcej niż jedno rozwiązanie, a cała przyjemność płynie właśnie z ich
odkrywania. Toteż teoretycznie krótki czas trwania, wydłużony zostaje przez
masę rzeczy do odkrycia, wliczając w to wycinanie przechodniom psikusów (np.
wymierzając sprawiedliwość, waląc ich młotkiem sądowym matrioszki-sędziego). Jest
to zatem produkcja wręcz tryskająca pozytywną energią, na każdym kroku bawiąca
gracza swoją rubasznością i pomysłowością. Uwierzcie mi, trudno znaleźć
bardziej urokliwą grę od Stacking.
Stacking: The Lost Hobo King
Dodatek
Developer:
Double Fine Productions
Rok wydania:
2011r.
Grałem
na: Xbox Series X*
Dodatek
dostępny także na Xbox 360, Xbox One*, Xbox Series S*, PlayStation 3 oraz
komputerach PC i Mac
*we
wstecznej kompatybilności
Legenda
miasteczka Camelfoot głosi, że ten, kto wyzwoli trzech wagabundów z puszek po
sardynkach, ten okaże się godnym bycia królem włóczęgów. Do wagabundzkiego
królestwa przybywamy na prośbę naszego starego znajomego z podstawki – Leviego,
którego wujek Rufus przekonał do pomysłu odszukania dawno zaginionej korony. Przyznam,
że założenie, iż gdzieś na świecie istnieje nacja włóczęgów jest równie
fascynujące, co przerażające. Na szczęście dla Charliego Blackmore’a,
mieszkańcy Camelfoot są nie tylko niezwykle przyjaźni, ale także wciąż uroczo
rubaszni, więc przechadzki uliczkami tego portowego miasteczka to czysta
przyjemność i szansa na poznanie zaskakujących postaci.
Rozgrywka
nie zmieniła się ani o jotę. The Lost Hobo King jest więc idealną opcją dla
tych, którym po ukończeniu podstawki wciąż mało jest „matrioszkowania”. Wprawdzie
dodatek da się przejść w niecałą godzinkę, ale znów jego olbrzymim plusem jest
dowolność w podejściu do rozwiązywania problemów, sporo psikusów do wycięcia
czy unikalnych figurek do zebrania. Trzeba też powiedzieć, że same scenariusze kolejnych
łamigłówek są nawet bardziej pomysłowe niż te z oryginalnego Stacking. Ot, mamy
choćby do czynienia z inwazją żywych trupów w lochach zamku, przez których
hordę musimy się przedrzeć. Co więcej, The Lost Hobo King wyceniono na naprawdę
przyzwoitą cenę osiemnastu złotych bez grosza, a gracze PC dostaną go w
pakiecie z podstawową wersją Stacking.
Geki Yaba Runner
Gatunek: Auto-runner
Developer: QubicGames
Rok wydania: 2016r.
Grałem na: Nintendo Switch
Gra dostępna także na Nintendo 3DS oraz PlayStation Vita
O Geki Yaba Runner mówiłem także w odcinku „Odcinek TrzeĆ” podcastu TrójK Podcast
Autentycznie chciałbym się kiedyś dowiedzieć, co stoi za postrzeganiem krasnali jako fetyszystów i złodziei ludzkich skarpetek. Chciałbym się też dowiedzieć, czy charakterystyka ta tyczy się wyłącznie klasycznych krasnoludków zwanych gdzieniegdzie gnomami, czy może jednak założenie to rozszerzyć można również na co bardziej tolkienowskie wizje „krasnego ludu”. Może Gimli w przerwach od walk z Orkami podwędzał skarpety Legolasa, a Zoltan Chivay z językiem na brodzie zapatrywał się na wizję dobrania się do tych noszonych przez Geralta. Jakby jednak nie było, przeświadczenie to jest na tyle mocne w kulturze, że QubicGames zrobili o nim grę.
Geki Yaba Runner to bowiem gra właśnie o krasnalach, których celem jest zbieranie skarpet. Teoretycznie mamy też uratować księżniczkę, ale kolejnych pełnych platformowania poziomów nie przejdziemy, jeśli nie zebraliśmy odpowiedniej liczby skarpetek. Jest to zadanie o tyle trudne, że Geki Yaba Runner obrało formę auto-runnera, czyli platformówki, w której nasz bohater biegnie ciągle przed siebie, nie mogąc się zatrzymać. Jedynym zadaniem gracza jest więc przeskakiwanie nad kolcami oraz wykorzystywanie umiejętności specjalnych (przyszpilający nas do podłoża tryb berserka, szybszy bieg, czy w końcu szybowanie na gigantycznych majtach) w odpowiednim momencie.
Zamysł jest zatem całkiem prosty, ale trudność tkwi w realizacji. Momentami trzeba wykazać się naprawdę dobrym refleksem, by odpowiednio wymierzyć skoki i nie pomylić przycisków lub przedwcześnie któregoś z nich wcisnąć. Udane pokonanie wymagającego fragmentu mapy daje masę satysfakcji, ale przygotować należy się na to, że chwilami będziemy mieli ochotę dosłownie rzucić padem w telewizor. Problemem jest tutaj niestety wykonanie Geki Yaba Runner, które zdecydowanie dalekie jest do ideału. Wadzi przede wszystkim brak precyzji. Przez kilka ładnych godzin grania, w trakcie których pokonałem prawie 90 poziomów, nie zdołałem wyrobić sobie wyczucia ów gry, więc często ginąłem kompletnie nieumyślnie, wykonując źle wymierzony skok lub robiąc to za wcześnie. Nie pomaga też fakt, że na Switchu tytuł ten potrafi momentami chrupnąć, skutecznie wybijając z rytmu. Toteż wydaje mi się, że jeżeli brak wam wyzwania, lepiej będzie sięgnąć po wciąż świeże Super Meat Boy Forever – ten sam pomysł, a zrealizowany lepiej.
One Punch Man: A Hero Nobody Knows
Gatunek:
Bijatyka
Developer:
Spike Chunsoft
Rok
wydania: 2020r.
Grałem
na: Xbox One oraz Xbox Series X*
Gra
dostępna także na Xbox Series S*, PlayStation 4 oraz komputerach PC
Moja recenzja One Punch Man: A Hero Nobody Knows dla Gamerweb.pl
*we
wstecznej kompatybilności
Spike
Chunsoft stanęło przed nie lada wyzwaniem – stworzeniem gry na podstawie mangi
i anime, których głównym i tytułowym bohaterem jest człowiek potrafiący pokonać
absolutnie każdego zaledwie jednym uderzeniem. Twórcy podeszli do problemu w
dość specyficzny sposób, po prostu go omijając. W One Punch Man: A Hero Nobody
Knows słynny Saitama pojawia się raczej sporadycznie jako bohater drugoplanowy,
a cała fabuła gry, choć śledzi wydarzenia z serialu, skupia się na wykreowanym
przez nas bohaterze – kolejnym świeżaku, pragnącym zyskać sławę i uznanie, walcząc
z trapiącymi miasto potworami.
Jest
to rozwiązanie o tyle niezłe, że przecież One Punch Man pełen był dziwacznych i
niezwykle pomysłowych superbohaterów, od bardziej klasycznych cyborgów, przez POTĘŻNYCH
gejów z więzienia, aż po rowerzystę. Toteż możliwość stworzenia własnej postaci
od podstaw, nadanie mu lub jej imienia, a potem dobieranie odblokowywanych w
trakcie zabawy fatałaszków, tworząc kolejnego dziwaka biegającego po mieście z
monoklem i parasolem na głowie ma swój urok. Z resztą Saitamą oraz reszta
znanej fanom serialu ferajny również możemy zagrać w części misji lub walcząc z
innymi graczami online, więc One Punch Man: A Hero Nobody Knows mógłby być
ochrzczony perfekcyjną grą dla fanów pierwowzoru.
Mógłby,
bo niestety tytuł ten pod wieloma względami po prostu kuleje. Poziom trudności
jest zaskakująco niski, więc nawet taki bijatykowy lamus jak ja, zdecydowaną
większość walk kończył w trymiga. W zasadzie dopiero pod koniec fabuły pojawiło
się kilka potyczek na tyle trudnych, że musiałem przed ich ukończeniem srogo pogrindować.
To też z resztą kolejna bolączką A Hero Nobody Knows – okropna powtarzalność w
niemalże każdy elemencie rozgrywki. Wszystkie walki wyglądają tak samo, dostępne
w otwartym świecie zadania również opierają się na bliźniaczych wręcz
schematach, a nawet fabularnie bez przerwy mamy do czynienia z diabelnie
oklepanym motywem przegrywania walk, które przed chwilą bezproblemowo
wygraliśmy, bo „widzimisię twórców”. Wszystko to sprawia, że gra ciągnie się
wręcz niemiłosiernie, a uczucie to tylko potęgowane jest przez okropny stan
techniczny na starych konsolach, pod które przecież tytuł ten był tworzony. To
niestety jedna z tych produkcji, w której założeniach momentalnie się
zakochałem, ale która szybko wylała na mnie kubeł lodowatej wody.
Tomb Raider: Tomb of the Lost Adventurer
Dodatek
Developer: Crystal Dynamics
Rok wydania: 2013r.
Grałem na: Xbox 360*
Gra dostępna także na Xbox One*, Xbox Series X/S**, PlayStation 3, PlayStation 4*, PlayStation 5** oraz komputerach PC i MAC
*Tomb Raider: Definitive Edition
**we wstecznej kompatybilności
Źródło obrazka |
Osiem lat. Tyle minęło od debiutu rebootu przygód Lary Croft na Xboksie 360. Toteż tym bardziej zaskoczyło mnie odkrycie, że przez cały ten czas kolejne gry z serii zmieniły się w zasadzie w minimalnym stopniu. Odpalając Tomb Raidera z 2013 roku w celu nadrobienia dodatku Tomb of the Lost Adventurer, poczułem się jak gdybym właśnie ogrywał tworzone już z myślą o nowej wówczas generacji konsol Rise of the Tomb Raider. Toteż powrót do pierwowzoru okazuje się być kompletnie bezbolesnym, o ile tylko jesteśmy w stanie przeboleć niską rozdzielczość 720p. A i to tylko wtedy, kiedy zdecydujemy się sięgnąć po wersję oryginalną, bo przecież obecnie zremasterowanego Tomb Raidera ograć możemy na wszystkich sprzętach 8. i 9. generacji.
Mój powrót wiązał się jednak z wyciągnięciem „trzystasześćdziesiątki” z szafy, bo oryginał nigdy nie trafił do wstecznej kompatybilności, a szczerze nie podobała mi się wizja rozpoczynania całej przygody od nowa tylko po to, by zaliczyć jeden, króciutki dodatek, który wyrwałem swego czasu na jakiejś srogiej przecenie. Jednak nawet mimo niskiej ceny, którą za niego zapłaciłem, nie mogę powiedzieć, iż jest on wydanych na niego pieniędzy wart. Ba, nie jest on wart żadnych pieniędzy, gdyż oferuje jakieś piętnaście minut dodatkowej rozgrywki, wprowadzając do gry wyłącznie jeden nowy „grobowiec”. I fakt, jest on całkiem zmyślnie zaprojektowany, a wracając do Tomb Raidera po ładnych paru latach od jego ukończenia, musiałem od nowa nauczyć się pewnych mechanik, więc nie przeszedłem go z marszu. Nie zmienia to jednak faktu, iż sięgać po niego po prostu nie warto, o ile dawno temu nie dostaliśmy go za darmo po złożeniu zamówienia przedpremierowego albo nie ogrywamy Tomb Raider: Definitive Edition, które owo DLC bazowo zawiera.
Za ten wpis przyznaję trzy gwiazdki Michelin i order zdrowego uśmiechu!
OdpowiedzUsuń<3
Usuń