Wilcza Skała (252)
Wpisem
tym kończę swój mały i dość wybiórczy maraton z serią Wolfenstein. O ile w
zeszłym tygodniu skupiłem się na epoce kamienia łupany, tym razem będzie
zdecydowanie bardziej różnorodnie. Na początek znajomo wyglądający dodatku Spear
of Destiny – Mission 3: Ultimate Challenge. Później zrobi się jednak zdecydowanie
ciekawiej, kiedy przejdziemy do powracającego w glorii i chwale Wolfenstein: Enemy
Territory. Maraton zwieńczymy natomiast lekko kontrowersyjnym, kooperacyjnym
Wolfenstein: Youngblood.
Jeżeli
natomiast kompletnie nie interesuje Was strzelanie do nazistów, ale lubicie oldskulowe
FPS-y, zdecydowanie powinien zainteresować Was nadchodzący Impaler.
Posłuchajcie…
Spear of Destiny – Mission 3: Ultimate Challenge
Dodatek
Producent:
FormGen
Rok
wydania: 1994
Grałem
na: PC
Dodatek
dostępny wyłącznie na PC
Absolutnie
uwielbiam fakt, że według kanonu dodatku Mission 3: Ultimate Challenge do Spearof Destiny, alianci są tak olbrzymimi pierdoła, że fakt, iż finalnie wygrali
oni drugą wojnę światową to normalnie cud. Jak bowiem wytłumaczyć inaczej to,
że po wykradnięciu z rąk Niemców tytułowej Włóczni Przeznaczenia, zdołali
stracić dwukrotnie, zmuszając biednego Blazkowicza do ponownego zakradania się do
coraz to brzydszych i jeszcze bardziej zawiłych labiryntów, służących nazistom
za tajne bazy.
Mission
3: Ultimate Challenge nie zmienia absolutnie niczego względem Mission 2: Returnto Danger. Wciąż zmagać musimy się z tymi samymi, pełnymi pokrywanych przejść
labiryntami, walcząc w trakcie poszukiwania przejścia do następnego poziomu z
dokładnie tymi samymi przeciwnikami przy pomocy dokładnie tych samych, wciąż z
jakiegoś powodu niebieskich broni. Twórcom najwidoczniej nie chciało się
wykonać jakiejkolwiek pracy, by zapewnić rozszerzeniu choć odrobinę własnej
tożsamości.
O
ile jednak poprzednie rozszerzenie, choć dalekie od ideału, miało jakieś
ciekawe elementy, pokroju w miarę realistycznego projektu poziomów, tak Mission
3: Ultimate Challenge nie ma absolutnie niczego na swoje usprawiedliwienie.
Mało tego, dorzuca kilka nowych upierdliwości, powiększając poziomy do granic
możliwości i pchając do gry jeszcze więcej niebieskiego koloru, niekiedy
malując nim dosłownie wszystko na ekranie. Dawno już przy żadnej grze głowa nie
bolała mnie, tak jak przy Mission 3: Ultimate Challenge.
Wolfenstein: Enemy Territory
Gatunek:
Sieciowy FPS
Producent:
Splash Damage
Rok
wydania: 2003
Grałem
na: PC
Gra
dostępna również na Macu
Nie
ma dla entuzjasty historii gier niczego gorszego do produkcji stricte
wieloosobowych. O ile z nowymi tytułami można być na bieżąco, trzeba się
śpieszyć, bo wraz z upływem lat i pojawieniem się na rynku coraz to nowszych i
bardziej zaawansowanych konkurentów, grono grających w nie fanów będzie się
coraz bardziej uszczuplać, prowadząc w końcu do nierentowności i zamknięcia
serwerów przez wydawcę. Toteż każdego roku bezpowrotnie tracimy dostęp do
często kultowych gier jak chociażby pierwszy Overwatch.
Kiedy
więc dotarła do mnie informacja, że legendarny Wolfenstein: Enemy Territory nie
tylko pojawił się w ofercie Steam i GOG-a, ale w dodatku twórcy wskrzesili
oficjalne serwery – nie mogłem przepuścić okazji, by nareszcie go sprawdzić. To
w końcu jedna z tych produkcji, o której przez lata słyszałem całkiem sporo, co
rusz natrafiając na urywki rozgrywki zarówno na YouTube, jak i w
pełnometrażowych filmach, w których bohaterowie akurat ucinali sobie w niego
partyjkę.
Przyznam,
że obawiałem się nieco, że po niemalże dwudziestu latach od premiery tytuł ten
zestarzał się jak mleko, ale na całe szczęście były to obawy absolutnie zbędne.
Wolfenstein: Enemy Territory wciąż jest niesamowicie grywalny, o ile tylko nie
przeszkadza Wam przedpotopowa grafika oraz fakt, że niespecjalnie lubi się on
ze współczesnymi sprzętami. Niby wszystko działa bez zarzutu, ale w moim
przypadku próba zmiany rozdzielczości na wyższą niż 800x600 skutkowała nagłym
powrotem do pulpitu.
Rozgrywka
w tej rozdzielczości nie jest dla mnie jednak jakimś wielkim problem. Jasne,
obraz nie jest zbytnio klarowny, a czarne pasy po bokach ekranu wywołują
uczucie lekkiej klaustrofobii, ale ograłem już tyle starych kasztanów, że
obecnie stosunkowo szybko się do tych warunków przyzwyczajam. Zwłaszcza że Wolfenstein:
Enemy Territory odpaliłem bezpośrednio po ograniu antycznego już Spear of Destiny i obu jego rozszerzeń, więc wciąż miałem wrażenie obcowania z niemalże
nieskazitelnie czystym obrazem.
Myślę
jednak, że nawet gdybym usiadł do gry tuż po ukończeniu The Last of Us: Part II, nadal bawiłbym się nad wyraz dobrze. Pod względem mechaniki Wolfenstein:
Enemy Territory nie zestarzał się bowiem niemalże wcale, oferując graczowi
wartką i pozbawioną zbędnych rozpraszaczy rozgrywkę. Mało tego, prostota tejże
była niczym powiew świeżego powietrza, tak bardzo mile widziany w czasach,
kiedy każda kolejna gra wieloosobowa atakuje gracza milionem trybów, opcji
personalizacji i przepustek sezonowych.
Wolfenstein:
Enemy Territory nie ma żadnej z tych rzeczy. Sześć oficjalnych map, cztery
tryby rozgrywki i prosty system awansowania postaci w trakcie meczu sprawiają,
że już od pierwszych minut czujemy się jak w domu, nie musząc analizować, co
jest czym i jak z tego korzystać. Ot, dostajemy konkretny, często kilkuetapowy
cel na mapie i dążymy do jego wypełnienia, prując w międzyczasie do kolejnych,
usiłujących nam przeszkodzić przeciwników. Parę klas postaci, przywodzących na
myśl pierwsze Battlefieldy, zapewniają przy tym wystarczającą różnorodność, by
móc bawić się przez dobrych kilka, jeśli nie kilkadziesiąt godzin.
Przyznam
jednak, że sam przy Wolfenstein: Enemy Territory spędziłem ich zaledwie parę,
ale jest to efekt nie jakości samej gry, a raczej mojej wrodzonej awersji do
kompetetywnych gier sieciowych. Wolę mimo wszystko samodzielną zabawę, toteż
spodziewałem się, że nie zagrzeję na polu walki zbyt długo, woląc sięgnąć po
nową produkcję, która opowie mi jakąś historię. Nie oznacza to jednak końca mojej
przygody z Wolfenstein: Enemy Territory. Tytuł ten z pewnością pozostanie na
moim dysku na dłużej, bo idealnie nadaje się, by od czasu do czasu wskoczyć do
niego na szybką, niezobowiązującą sesję.
Wolfenstein: Youngblood
Gatunek: FPS
Producent:
MachineGames i Arkane Studios
Rok
wydania: 2019
Grałem
na: PlayStation 5
Gra
dostępna również na: PlayStation 4, Xbox One, Nintendo Switch, PC
Ponad
trzy lata musiały minąć, nim ponownie sięgnąłem po Wolfenstein: Youngblood i w
końcu je ukończyłem. Tytuł ten kupiłem jeszcze w momencie premiery, więc z
perspektywy czasu nie był to mój najbardziej udany zakup, ale wówczas naprawdę
byłem na tę serię napalony, wciąż ciepło wspominając Wolfenstein II: The New Colossus. Chłodne przyjęcie ze strony graczy, wyjące w tle PlayStation 4 i
problem z siecią, które skutecznie uniemożliwiały wspólną grę z kolegą, niestety
dość szybko obrzydziły mi Youngblood.
Nie
ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wolfenstein: Youngblood tylko
skorzystał na spędzeniu trzech lat w szafie, bo kiedy już go z niej
wyciągnąłem, mogłem wsadzić płytkę do nienagannie działającego PlayStation 5 i
cieszyć się grą z chłodną głową, dawno już zapomniawszy o narzekaniach graczy.
No, może nie do końca „zapomniawszy”, bo wciąż moje oczekiwania względem gry
były raczej niskie, ale z pewnością nie nastawiałem się już tak negatywnie, jak
jeszcze kilka lat wcześniej. Toteż Wolfenstein: Youngblood nie miał absolutnie
nic do stracenia, a wszystko do zyskania i dokładnie to zrobił.
Trzeba
od razu zaznaczyć – to zdecydowanie inna gra od pozostałych części serii. Jej
akcję osadzono dwadzieścia lat po finale „dwójki”, kiedy to dwie
córki-bliźniaczki Blazkowicza wyruszają w 1980 roku do Nowego Paryża w celu
odnalezienia swojego zaginionego ojca. Historię wyraźnie zepchnięto tu na
dalszy plan, skupiając się niemalże w całości na dostarczeniu emocjonującej
rozgrywki, której teraz doświadczyć można wraz z drugim graczem. Całość
skrojono zresztą z myślą o kooperacji, więc spodziewać należy wszystkich
charakterystycznych dla tego typu strzelanek elementów – paski zdrowia przeciwników,
poziomy postaci, podnoszenie partnerów, czy też pseudootwarte mapy, do których
często będziemy wracać.
Dla
fanów singlowych FPS-ów prawdopodobnie brzmi to absolutnie fatalnie i poniekąd
również ja się tego obawiałem. Kompletnie niepotrzebnie, bo w żadnym stopniu
nie wpływa to na frajdę z rozgrywki. No, dobra, ponowne odwiedzanie tych samych
lokacji zaczyna momentami męczyć, ale problem ten kompletnie znika z radaru,
kiedy tylko zaczyna się walka. Strzelaniny są tu równie miodne i mięsiste, co w
Wolfenstein II: The New Colossus, ciesząc swoją dynamiką i brutalnością.
Rzeczywiście czujemy się tu jak rasowe maszyny do zabijania, siejąc
spustoszenie w nazistowskich szeregach – niezależnie czy rozsmarowujemy
szeregowych sołdatów, czy ścieramy się kilkunastometrowymi mechami.
Po
raz kolejny absolutnie zakochałem się przy tym w świecie przedstawionym, nawet
pomimo tego, że nie jest on równie rozwinięty, co w pozostałych grach z serii.
Okupowany przez Trzecią Rzeszę Nowy Paryż wygląda absolutnie obłędnie, ciesząc
oczy amalgamatem nowoczesnej technologii oraz wiekowej architektury. Z kolei
widok strzelistych wież, wzniesionych przez Niemców, potrafi dosłownie zaprzeć
dech w piersiach. Miłym smaczkiem jest również fakt, że w trakcie gry
odwiedzamy również miejscówki z Wolfenstein: Cyberpilot, mogąc napawać swe oczy
spustoszeniem, które sialiśmy za sterami Panzerhunda.
Nie
wiem, czy gdybym przeszedł Wolfenstein: Youngblood te trzy lata temu, bawiłbym
się równie dobrze. Na chwilę obecną uważam jednak, że jest gra zdecydowanie
warta uwagi – niepozbawiona swoich problemów, ale zdecydowanie niezasługująca
na tak chłodne przyjęcie, jakie ją spotkało. Żal jedynie, że twórcy z jakiegoś
powodu nie zdecydowali się na dodanie kanapowej kooperacji, uniemożliwiając mi
oraz mojej żonie wspólną zabawę. Szkoda, ale na szczęście nawet grając samemu,
bawiłem się niesamowicie wręcz dobrze.
Impaler
Gatunek: FPS
Producent: Apptivus
Rok wydania: 2022
Grałem na: PC
Gra dostępna wyłącznie na PC
Grę do recenzji dostarczył wydawca.
To była dość niecodzienna przygoda. Spodziewałem się, że Impaler, z racji bycia roguelike’iem, zajmie mi trochę czasu, nim doczłapię się do jego końca. Zwłaszcza, że twórcy w opisie gry informowali, że choć tytuł ten ma raczej niski próg wejścia, wymagał będzie nieco umiejętności, by dobrze go opanować. Wprawdzie nie jestem początkującym graczem, ale moje czasy ostrego łupania w pierwszoosobowe strzelanki dawno już minęły, a i koordynacja ręka-oko zdecydowanie nie jest moim atutem. Toteż możecie sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy odpaliłem go sobie w trakcie przerwy w pracy, by sprawdzić z czym się to je, a jeszcze przed jej końcem rozprawiłem się z finałowym bossem.
Dwadzieścia minut to śmiesznie krótki czas zabawy. Wprawdzie można przechodzić grę kilkukrotnie, testując odblokowywane w trakcie kolejnych podejść pukawki, ale absolutnie nie zmienia to faktu, że zawartości w Impaler jest zwyczajnie mało. Finał zamiast dać mi uczucie satysfakcji, pozostawił mnie z olbrzymim niedosytem. Jest to bowiem tytuł na tyle dobry, że zwyczajnie chciałoby się więcej niż zaledwie jedna arena z kilkoma modyfikatorami i parę fal przeciwników z jednym bossem, czekającym na nas po ich ukończeniu.
Niemniej, jeżeli jesteście tym typem gracza, który uwielbia kończyć wszystkie odpalane produkcje na 100%, to Impaler da Wam zdecydowanie więcej frajdy. Zwłaszcza że mechanika gry jest niezwykle przyjemna dzięki swojej prostocie, czerpiąc garściami z klasyki gatunku. To rasowy FPS sprzed trzydziestu lat zarówno mechanicznie, jak i wizualnie, wzbogacony jedynie o elementy roguelike’a. Jego dodatkowy atutem bez dwóch zdań jest także cena, bo twórcy wycenili go na zaledwie trzy dolary, czyli jakieś czternaście złotych. Toteż choć Impaler nie jest zbyt długą grą, trudno jest mi się na niego za to gniewać, zważywszy, że stosunek ceny do jakości jest jak najbardziej korzystny.
A w Wolfenstein - Blade of Agony grałeś?
OdpowiedzUsuńNie miałem okazji. Nie siedzę w scenie moderskiej, ale wygląda ciekawie.
Usuń