Ubłocony diabeł (182)
Nie
przestaje mnie zaskakiwać jak szybki był kiedyś postęp technologiczny. Grając w
tym tygodniu w dodatek Diablo II: Pan Zniszczenia oraz kultową „rajdówkę” Colin
McRae: DiRT nie mogłem się nadziwić, że premiery obu tych produkcji dzieli
zaledwie pięć lat, choć wyglądają jak z zupełnie innych światów. Łączy je
jednak jedno – wciąż gra się w nie po prostu fantastycznie!
Posłuchajcie…
Diablo II: Pan Zniszczenia
Dodatek
Developer:
Blizzard Entertainment
Rok
wydania: 2001r.
Grałem
na: PC
Dodatek
dostępny wyłącznie na PC
Pisząc
o Diablo II narzekałem i jednocześnie chwaliłem fakt, iż jest to gra
zdecydowanie bardziej od oryginału rozbudowana, przez co niestety nie dawała mi
tej samej ilości frajdy. Kontynuujące historię dwójki rozszerzenie Pan
Zniszczenia ku mojemu zaskoczeniu sprawiło, że ponownie poczułem się niczym
samotny wędrowiec zagłębiający się coraz to głębiej w niebezpieczne terytoria.
Olbrzymia w tym zasługa lokacji, w której osadzono akcję piątego aktu, czyli
Mount Arrat – góry, na której szczyt udał się Baal wraz z odebranym Mariusowi
kryształem.
Lokacje
w Diablo II w pewnym momencie zaczynały dość mocno męczyć swoim ogromem, co
rusz rzucając nas w niekończące się pustynie lub bagna. Umieszczenie akcji
rozszerzenia na górze na szczęście wymusiło na twórcach zmianę w podejściu do
tworzenia lokacji, więc choć nadal gra generuje miejscówki losowo, wydają się
one zdecydowanie bardziej interesujące. Podejście pod górę wyglądać będzie
zdecydowanie inaczej od ścieżek na jej zboczu, wijących się w jej wnętrzu
systemów jaskiń, czy też cieszących oko starożytnych budowli na szczycie. W ten
prosty sposób Pan Zniszczenia sprawił, że niczym w oryginalnym Diablo czułem,
iż z każdym krokiem zapuszczam się w coraz to dalsze zakamarki góry. Była to
więc wyprawa z prawdziwego zdarzenia, co przyjąłem z olbrzymią radością, bo
diabelnie za tym tęskniłem.
Szkoda
tylko, że radość z owej wędrówki psuły mi zamieszkujące górę potwory. Osoba
odpowiadająca za ich projekt była bowiem najprawdopodobniej sadystą. Nie widzę bowiem
innego wytłumaczenia na fakt, że tak wiele typów przeciwników robi wszystko,
byle tylko wkurzyć gracza. Zbocza góry pełne są małych chochlików, które swoją
słabiznę fizyczną nadrabiają mobilnością, zmuszając gracza do biegania za nim
po całej lokacji. Z kolei jaskinie zamieszkują bandy yetich, potrafiących na
chwilę obniżyć celność głównego bohatera swoim uderzeniem, co w przypadku
napotkania „bandy łysego” kończyło się zazwyczaj „bennyhillem” i podgryzaniem
kosmatych dziadów z nadzieją, że ubijemy ich zanim zregeneruje im się życie. Tak,
taką możliwość również posiadają, a próba wzięcia ich wszystkich na klatę skazałaby
nas na wieczne słuchanie odgłosu nietrafionego uderzenia.
Pominąwszy
jednak tę kwestię, Pan Zniszczenia to kawał solidnego dodatku i nie widzę
absolutnie żadnego powodu, by po niego nie sięgać. W przeciwieństwie do
Hellfire do jedynki, nie jest to zaledwie system jaskiń z pretekstową,
pomijalną fabułą, a całkiem interesujące fabularnie rozszerzenie z masą
charakteru. Zwłaszcza jeśli gramy Barbarzyńcą, bo to właśnie jego rodzinne
strony odwiedzamy. Przyznam jednak, że liczyłem na lepsze zakończenie,
najlepiej z przerywnikiem filmowych na poziomie tych z podstawki. Niestety,
dostałem zaledwie statyczną planszę z informację, że przeszedłem. Nie powiem,
mocno się wówczas zawiodłem.
Colin McRae: DiRT
Gatunek:
Gra rajdowa
Developer: Codemasters
Rok wydania:
2006r.
Grałem
na: PlayStation 3
Gra
dostępna także na: Xbox 360, PC
Colin
McRae: DiRT to jedna z tych mitycznych gier z mojego dzieciństwa, o której
przez lata słyszałem same superlatywy, a w którą nigdy nie zagrałem. I to
pomimo, że z grami rajdowymi sygnowanymi nazwiskiem najsłynniejszego brytyjskiego
rajdowca dorastałem, a i późniejsze, nowożytne odsłony serii ochoczo ogrywałem.
Przez lata zewsząd wciąż docierały do mnie ciepłe wspomnienia związane z
pierwszym DiRT-em, co skutkowało tym, że moje oczekiwania związane z ową
produkcją stopniowo rosły do niebotycznych rozmiarów. W końcu skoro tyle
dobrego się o tej grze mówi, musi być niesamowita.
Colin
McRae: DiRT dość mocno się zestarzał, co widać przede wszystkim po oprawie
graficznej. I nie mówię tu nawet o niskiej jakości teksturach i rozdzielczości,
czy mało, jak na dzisiejsze standardy, szczegółowych modelach. Mam raczej na
myśli wszędobylski brąz i żółć, dobity jeszcze sporą dozą bloom, czyli cechy
charakterystyczne gier z początków siódmej generacji. Obecnie ciężko też nazwać
pierwszego DiRT-a produkcją realistyczną, bo model jazdy z faktycznym prowadzeniem
samochodu ma niewiele wspólnego, przypominając raczej nieco bardziej wysublimowaną
arcade’ówkę z niezłym modelem zniszczeń. Poszukiwacze symulacji powinni sięgnąć
po którąś z odsłon DiRT Rally lub chociaż V-Rally 4, które, ku mojemu
zaskoczeniu, lepiej wpasowuje się w tę kategorię niż oryginalny DiRT.
Ale
czy jest to coś złego? No nie, w żadnym wypadku! Colin McRae: DiRT to, pomimo swojego
wieku i wynikających z tegoż względu niedoskonałości, nadal kapitalna i dająca
masę frajdy produkcja, oferująca nie tylko klasyczne rajdy, ale też rallycross
oraz off-roadowe wyścigi terenowymi ciężarówkami. Jasne, obecnie nie robi to
już tak wielkiego wrażenia jak w momencie premiery, ale należy pamiętać, że
wówczas było to coś niezwykle świeżego. Wciąż jednak fenomenalne jest poczucie
prędkości, a różnorodne pojazdy sprawiają, że każdy przejazd wydaje się być nieco
inny od poprzedniego. Toteż choć Colin McRae: DiRT nie będzie dla was raczej
żadnym objawieniem, wciąż będziecie się przy nim świetnie bawić. Radziłbym
jednak sięgnąć po wersję PC ze względu na płynność rozgrywki – DiRT na PS3 ma z
tym drobne problemy.
Komentarze
Prześlij komentarz