Złe gry, które kochamy (260)

 

Dziś zamiast tekstów o konkretnych tytułach, pozwolę sobie podrzucić jeden z moich archiwalnych felietonów dla Pograne.eu (gdzie równie możecie go oraz inne moje teksty przeczytać), traktujący o kiepskich grach, które mimo wszystko kochamy.

Posłuchajcie…

Złe gry, które kochamy

Felieton przeczytać możecie również na Pograne.eu

Fast & Furious: Crossroads

Przeszedłem ostatnio Fast & Furious: Crossroads. To gra absolutnie fatalna, strasząca przedpotopową grafiką oraz bezustannie męcząca koszmarnym modelem jazdy i licznymi błędami. Grając, nie mogłem się wręcz nadziwić, jak, znane z symulatorowego Project CARS, Slightly Mad Studios było w stanie popełnić tak olbrzymią katastrofę. Jednak mimo wszystkich wad tej gry, czas spędzony w Fast & Furious: Crossroads wspominam naprawdę dobrze. Zacząłem się zatem zastanawiać – czy to ze mną jest coś nie tak, czy może złe gry są nam po prostu potrzebne?

Nie jest to w moim przypadku pierwsza taka historia, bo na przestrzeni lat kupę czasu spędziłem właśnie przy produkcjach mizernych lub przynajmniej uznanych przez ogół graczy za tytuły słabe. Absolutnie uwielbiam Need for Speed:Payback, całkiem nieźle bawiłem się, pisząc kupą na ścianie w Duke Nukem Forever, a i niemożliwe do obronienia Ride to Hell: Retribution ukończyłem w całości, momentami czerpiąc z rozgrywki niepokojąco dużo frajdy. Mógłbym więc spokojnie zrzucić to na karb jakiegoś dziwacznego syndromu sztokholmskiego – wydałem pieniądze, więc musi mi się podobać – ale sądzę też, że jest w tym wszystkim ukryte drugie dno.

Duke Nukem Forever

Czynnikiem sprzyjającym większości z wymienionych powyżej produkcji z pewnością jest ich „memogenność” - są po prostu tak złe, że aż dobre. No, bo jak tu nie uśmiechnąć się z politowaniem, kiedy Duke Nukem — największy twardziel we Wszechświecie —  wyjmuje klocka prosto z muszli klozetowej, by po chwili rzucić nim w stojącego obok policjanta, albo kiedy w Ride to Hell: Retribution… cóż… dzieje się cokolwiek. Problem w tym, że odpowiedź ta nie sprawdza się w przypadku wszystkich złych gier, bo na rynku dostępna jest masa kultowych i nad wyraz popularnych produkcji, które jednak trudno jest nazwać udanymi.

Wystarczy spojrzeć na polską odnogę „giereczkowa”, by połapać się, że wielu z nas tak naprawdę skrycie lubi kiepskie gry. Olbrzymią estymą wśród Polaków cieszy się przecież seria Gothic, która choć ujmowała klimatem świata gry, pod wieloma względami była obiektywnie zła. Nie zrozumcie mnie źle, absolutnie kocham Gothica, ale nie da się nie zauważyć, że tytuły z tej serii zawsze trapione były przez masę problemów – od dramatycznie złych interfejsów, przez koślawe mechaniki, aż po masę różnorakich błędów.

The Technomancer

Sami twórcy zresztą zdają się nie uczyć na własnych błędach i od lat serwują nam dokładnie to samo drewno, zmieniając tylko etykietę na pudełko. Seria Risen i Elex cierpi w końcu na dokładnie te same przypadłości, co antyczny już Gothic, a i tak nie przeszkadza to graczom w wyczekiwaniu z utęsknieniem kolejnych produkcji Piranha Bytes. Podobnie, choć na mniejszą skalę, sprawa ma się z grami Spiders Interactive (Greedfall, The Technomancer, Bound by Flame), które od lat wypuszcza na rynek średniej jakości RPG-i, umiejących jednak w jakiś przedziwny sposób zdobyć uznanie i sympatię graczy.

Mało tego, z myślą o tym typie produkcji ukuto specjalne określenie – eurojank. Terminem tym z reguły określa się właśnie stworzone w Europie (głównie wschodniej), dość ambitne gry, które niedomagają jednak pod względem technicznym. W kategorię tę wpisuje się też zatem Metro 2033, S.T.A.L.K.E.R.: Cień Czarnobyla, Arx Fatalis, Hitman: Codename 47, czy nawet pierwszy Wiedźmin. Jasne, nie jest to poziom Fast & Furious: Crossroads czy Ride to Hell: Retribution, ale wcale nie staram się tych gier porównywać, a jedynie wykazać, że my – gracze – mamy tendencje do sięgania i zakochiwania się w dość niedopracowanych produkcjach.

Arx Fatalis

Doskonale rozumieją to producenci kolejnych, zalewających rynek symulatorów zawodów wszelakich, które nawet nie próbują udawać, że są dobrymi lub przynajmniej dopracowanymi produkcjami. Przejechanie kilku kółek w nowym Bus Simulator czy wyremontowanie domu w House Flipperze to całkiem niezły sposób na relaks, ale nie da się nie zauważyć, że są to tytuły  tworzone w ilościach hurtowych jak najniższym kosztem, stąd ich koślawość i brzydota. Nie przeszkadza im to jednak w utrzymywaniu popularności na tyle dużej, by firmy pokroju PlayWay co rusz wypuszczały nam kolejne wykonane od tej samej sztancy symulatory, które najprawdopodobniej bez problemu na siebie zarobią.

Tymczasem co miesiąc na rynku pojawia się mnóstwo absolutnie fantastycznych i dopieszczonych gier. Sam luty dał nam przecież takie perełki jak Elden Ring, Horizon: Forbidden West i GRID Legends, a marzec z hukiem otworzyło Gran Turismo 7. Prawda jest taka, że moglibyśmy grać w same dopracowane produkcje, a i tak wciąż sięgamy po tytuły zdecydowanie niższej klasy. Ja sam, zamiast zatopić się w obłędnie wyglądającym świecie Horizona, kupiłem nieudanego Battlefielda 2042 i nie żałuję, bo bawię się przy nim zdecydowanie lepiej niż przy obiektywnie lepszym, acz mocno kontrowersyjnym, Battlefieldzie V.

Battlefield 2042

Wydaje mi się, że odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się dzieje, jest wbrew pozorom dość prosta. Jestem bowiem zdania, że pomimo całej naszej miłości do filmowych gier oraz nieustannego dążenia do zatarcia granicy między światem wirtualnym a rzeczywistym, w głębi duszy pragniemy grać w gry, które są po prostu grami. Kocham Uncharted i Red Dead Redemption, ale potrzebuję niekiedy poczuć, że obcuję z grą, a nie interaktywnym spektaklem, jakkolwiek doskonały by on nie był. Może to wina mojego boomerstwa, ale to właśnie te koślawe, często niezbyt udane produkcje pomagają mi w cofnięciu myślami do prostszych, nieskażonych mikropłatnościami i NFT czasów. Czasów, kiedy gry były po prostu grami.


Komentarze

Popularne posty